Cela 8100180


To niby jest takie proste – odejść….

Dzielą ich na grupy, podgrupy, rodzaje i inne bzdury, pod każdym możliwym kątem i tylko po to, by móc oceniać i potępiać. Tchórz, głupek, nieprzystosowany do życia w społeczeństwie itd. a można by tak było wymieniać chyba w nieskończoność. Wystarczy przecież uszanować czyjąś decyzję, nie próbując nawet jej zrozumieć bo to i tak będzie błądzeniem po omacku. Każdy krok kosztuje, tylko cena bywa różna i płacący się zmieniają.

A teraz, wstaw siebie w każdą możliwą postać, w każdej sytuacji jaka tylko przyszła ci do głowy, a nic już nie będzie proste jak te kilka minut temu…

„Nazywam się… Może inaczej, bo i tak tego nie zapamiętasz…”

Szarość ścian wraz ze swoim chłodem z taką łatwością pozwala się wchłaniać. Przestrzeń wciąż się kurczy i każdy jest temu winien, choćby był sam dla siebie, przez siebie i chuj wie jeszcze po co i dlaczego. Nic nie daje krzyk i płacz, bo nikt tego nie chce słyszeć a już na pewno nie chce widzieć, choćby mógł.
- Pali się!
Cisza.
- Ludzie, pali się, kurwa mać!
Nadal nic. I co, jestem, jesteś, jesteście, czasami jesteśmy. I co kurwa z tego...
                
            Ludzie zataczają okręgi, wokół siebie i swoich bliskich, wokół dziesiątek, setek, tysięcy. Im więcej siły tym większe, tym bardziej potrzebne, pożądane i nienawidzone. Tamują wszystko i chronią jak nic.
            „Tylko jak się to stało?”
 Dziś mój okrąg jest tak ciasny, że z ledwością oddycham. Zaciska się coraz bardziej wokół szyi.
„Tlenu… tlenu… tlenu...”

            Dzień pierwszy.
Pozorny chaos wytrąca z równowagi i nie pozwala nawet na chwile spokoju. Zakwaterowanie i zmiana imienia w tym miejscu jest rytualnym pozbawieniem praw do bycia człowiekiem. Wczoraj ludzie, dzisiaj rzeczy nie tyle nikomu niepotrzebne, co groźne przy stosowaniu, niebezpieczne wręcz toksyczne. Wszyscy, którzy trafiają do tych korytarzy, z pewnością niewinni, o ile tylko są w stanie, to przeżywają to samo. Przechadzka tunelem w kierunku światła za życia, musi pozostawić po sobie choćby mały ślad na każdym zmrożonym wnętrzu. Kiedyś ze śmieci i odpadów usypywano góry, a dziś już się tym nikt nie chwali i je zakopuje, a czas i natura zrobią swoje. Im się nie spieszy, oni mają ten komfort, który staje się przekleństwem dla każdego marnotrawiącego tlen numeru.
            „Nazywam się 8100180 i tak pozostanie przez kolejnych dziesięć lat, no chyba że w jakiś sposób wypuszczą mnie wcześniej. Wcale się na to nie zanosi, mam zasądzoną izolację i choćbym uwierzył w boga i zaczął nawracać innych to i tak to nic nie zmieni. Byłem na pustkowiu gdzie mieszka śmierć i tylko ja wróciłem.”
            Spacerowi przez kolejne korytarze towarzyszą trzaski zamykanych krat i szczękających zamków. Nikt nie jest w stanie zapamiętać drogi i chyba tylko dlatego nie zasłaniają nikomu oczu. Stąd nikt jeszcze nie uciekł od czterdziestu lat.
            „Przywlekli mnie chyba na sam koniec tego pierdolonego korytarza. Nawet nie pamiętam, który to był z kolei.”
Paradoksalnie na stalowych drzwiach ujrzałem nr. 8. Kolejny zgrzyt zamka.
- Sezamie otwórz się. – rzucił jeden ze strażników
Rutynowe przeszukanie celi trwa dosłownie kilka sekund.
”Co tu przeszukiwać jak cela jest praktycznie pusta.”
- Wskakuj mistrzu i czuj się jak w domu, znasz numer na recepcję.- śmiejąc się powiedział drugi ze strażników.
Drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami. Zamek zazgrzytał i zrobiło się okrutnie cicho. Okno solidnie zakratowane wpuszczało niemrawe promienie zachodzącego słońca. Chciałbym chociaż poczuć odrobinę strachu.
”Kurwa, ja tu spędzę kawał życia, a nie jestem w stanie nic z siebie wykrzesać  – kompletna pustka i obojętność.”
Cela jest mała jakieś 3 na 2 metry, łóżko wygląda jak stopień schodów odlany z betonu, obok coś na podobieństwo blatu wystaje ze ściany. Na drugiej ścianie małe wgłębienie z muszlą, czymś w stylu umywalki i pseudo natryskiem, w podłodze tylko kratka ściekowa bo przecież nie ma tu brodzika. Na ścianie z oknem widnieje dość mocno przymocowany krzyż.
- Strażnik – krzyczę waląc w drzwi.
„Mają mnie w dupie. Sam to gówno zdejmę ze ściany.”
- Strażnik! – waląc coraz mocniej w stalowe wrota mojego nowego świata.
Bez rezultatów. Gaśnie światło.
- A kolacja?! – znów do drzwi.
„Nic z tego nie będzie. I tak nie jestem głodny. Spać też nie dam rady. Jak ja zdemontuje ten pierdolony krzyż?”

Dzień drugi.
Nie ma opcji żebym się zastanawiał czy sen w nowym i obcym miejscu się spełni. Nie zasnąłem nawet na moment, całą noc drepcząc od ściany do ściany, kładąc się na krótkie chwile. W kiblu byłem chyba tysiąc razy. Wszystko jest na czas, żarcie, spanie, nawet kąpiel bo w nocy nie było wody w natrysku.
- Masz pięć minut – rzucił strażnik przez drzwi wpychając miskę z jakąś papką i plastikową łyżkę.
- Tylko łyżki i miski nie zeżryj – dodał
„Mają skurwysyny poczucie humoru. Traktują nas jak psy. Ciekawie kiedy zasłużę na uśpienie.”
Dokładnie po pięciu minutach zaskrzypiała ponownie zasuwa podajnika i wizjera.
- Miska! Masz pięć sekund! – i cisza.
Bez słowa rzuciłem miskę pod drzwi. „Sam sobie ją weź.” Położyłem się jakby nigdy nic.
- Wstań, twarzą do ściany, ręce na kark! – krzyknął strażnik.
Przekonany że sobie wejdzie i zabierze miską wstałem i zrobiłem czego żądał. Trzasnął zamek, w celi zrobiło się trochę chłodniej. Weszli we dwóch, dość ostrożnie ale zdecydowanie. Wpatrywałem się w ścianę.
- Kurwa mać! – wydukałem obsuwając się na podłogę. Jednym potężnym ciosem w okolicę nerek powalili mnie.
- Masz być grzeczny! – krzyknął jeden a drugi zapoznał mnie z twardością swojego buta. Wyszli zostawiając i miskę i cały ten syf na podłodze włącznie za mną.
„Pierdol się. Jeszcze zatańczymy.”
To był mój ostatni posiłek tego dnia, jak i ostatnie odwiedziny. Światła po zmroku również nie dostałem, nie wspominając o wodzie.

            Dzień trzeci.
Ku mojemu zaskoczeniu przespałem całą noc, obudziła mnie syrena bo po to była. Zazgrzytała zasuwa wizjera.
- Wstań, twarzą do ściany i ręce na kark!
„ Kurwa, czego oni chcą.” Nawet przez moment nie pomyślałem że powtórzy się sytuacja z poprzedniego dnia.
„Wpierdol na śniadanie. Pozabijam was kiedyś.”
Zdążyłem tylko pomyśleć zanim wyszli.
- Wstawaj, masz pięć minut na żarcie!
Zanim się pozbierałem z podłogi zdążyli zabrać miskę.
„Dam rade, nie złamiecie mnie.”

            Dość długo trwało zanim doszedłem na czym ma polegać moja kara. Odizolowany całkowicie od wszystkiego, byłem tylko sam ze sobą i jedyne co mogłem robić to spać, jeść, srać i spacerować w miejscu i to wszystko w wyznaczonym czasie. Nawet nie wiedziałem która jest godzina czy jaki jest dzień. Czas dzielony był posiłkami. Przebywanie tylko ze sobą stawało się coraz bardziej meczące. Dość szybko strażnikom znudziło się obijanie moich pleców, jak i mnie coraz częstszy głód. Oswajałem demony, które mnie odwiedzały. Nie do końca byłem przekonany że odchodzą, miałem wrażenie że cela zaczyna być coraz bardziej ciasna. Tlenu bywało coraz mniej a myśli bywały coraz czarniejsze.

- Wstawaj, idziesz na spacer. Widzisz jesteś grzeczny i jest nagroda. Masz 10 minut na spacerniaku. – powiedział jeden ze strażników uzbrojony w długą broń wycelowana prosto w moją głowę. Drugi mnie skuwał.
- Ile już tu jestem? – zapytałem.
- Zamknij się, bo cię zaknebluje! – powiedział jeden z nich.
- Dokładnie 380 dni. – powiedział drugi
Dzwoniąc łańcuchami szedłem odebrać nagrodę za sumienne wylizywanie miski z gówna, którym tu karmili. Dość szybko dowlokłem się na miejsce. Nie zostałem rozkuty z bransoletek i łańcuszków. Pewnie mieli niezły ubaw wypychając mnie na zewnątrz. Przewróciłem się wpadając w kałużę.
- Kurwa mać! – kląłem pod nosem.
Strasznie lało, nic nie było widać. Nie mam pojęcia jak wyglądał spacerniak. Brodziłem w wodzie trzymając się wzrokiem ścian. Po pierwszym okrążeniu byłem już zupełnie przemoknięty. Od tlenu kręciło mi się w głowie.
- Wracamy! Czas minął! - krzyknął strażnik.
Po powrocie do celi zostałem rozkuty.
- Ściągaj te łachy! Nie kurwa! Nie odwracaj się, tylko ściągaj te mokre łachy!
Nie odebrał sobie tej przyjemności i przypierdolił mi kolbą w nerkę.
- Nie przesadzaj, tylko wstawaj i ściągaj łachy!
Zaciskając zęby wstałem, kątem oka widząc świeże ciuchy na pryczy.
„Uderz mnie jeszcze raz to cię uduszę chuju.”
Wiedziałem że bez skrupułów zastrzelą mnie, jakbym spróbował.

            Oni już tu widzieli wszystko. Żadne zachowanie nikogo tutaj nie dziwi. Nikt nie zwraca na nikogo uwagi. W sumie to dzięki nam mają robotę. Mimo że pewnie uważają że lepiej byłoby wszystkich zakwaterowanych rozstrzelać. Amunicja jest tańsza niż wyżywienie. Jakby można byłoby hodować ludzi na drzewach, w ciszy i spokoju opatulonych w kokony. Dojrzewaliby bez nadzwyczajnych potrzeb w nienaruszalnych przestrzeniach swych macierzy. Od czasu do czasy spryskani idealna spuścizną człowieczeństwa. Po zakończonym procesie zasilając szeregi niemalże identycznych jednostek – marionetek. Za dnia wyciskając ostatnie poty wznosząc chorągwie wielkości swej planety, nocą ładując baterie. Uszkodzone jednostki eliminowane w trakcie, stawałby się paliwem do wszelkiego rodzaju maszyn czy choćby nawozem do czegokolwiek. Idealny świat bez łamanych zasad i praw, bez izolacji niebezpiecznych jednostek. Nieważne winnych czy nie, odrzuconych przez system. Kara śmierci stała się niehumanitarna, więc trzymają nas w klatkach.
- Minęło już 2654 dni.- tak, rozmawiam sam ze sobą.
„Podobno dopóki uważam że zwariowałem, jeszcze nie jest źle. Słyszę głosy, tamci ludzie do mnie mówią, z tamtego świata.”
- Już czas...
- Zamknij się!
- Już czas…
- Lepiej mi powiedz jaka będzie pogoda.
- Tam gdzie się wybierasz pogoda nie ma znaczenia…
- Kurwa, zamknij się!
- Już czas…
Coraz częściej spoglądając na krzyż, bardziej go nienawidząc, siebie zresztą też.
„Co się kurwa gapisz, obaj daliśmy się złapać.”
- I co, jak zwykle milczysz frajerze.

Dzień dwa tysiące sześćdziesiąty.
Już od dawna wstaje przed syrena i kilka sekund przed podaniem śniadania waruję pod drzwiami. Jak codziennie zatrzeszczała zasuwa.
- Żarcie mistrzu.
- Cześć chłopaki. Co tam u was? Dziś wychodzę. Może jakaś imprezka pożegnalna?
- Co ty znowu pierdolisz? Jedz! Dalej rozmawiasz ze zmarłymi?
- Ale… - „Kurwa, nie to nie.”  pomyślałem.
- Żryj masz pięć minut.
„Dziś wychodzę. Znalazłem jedyna możliwą drogę na wolność. Pożegnałbym się z tym chujem na krzyżu ale on jedyny ze mną nie gada. Około pięciu minut i będę wolny – dziś w nocy.”
Wyjście było bliżej niż myślałem. Przez cały czas.     
Kolejny dzień minął. Na spacerniaku nawet świeciło słońce, co bardzo rzadko się zdarza. Jak tylko wyłączą światła idę. Światło zgasło. Do oddechu zabrakło około centymetra czy dwóch.

- Już czas…

Dzień dwa tysiące sześćdziesiąty pierwszy.
- Żar… Kurwa mać! – krzyknął strażnik pośpiesznie otwierając drzwi.
- Ale smród! Kurwa! Coś ty debilu zrobił? – krzyczał drugi
- O co ci chodzi? Posprzątają po śmieciu i przyjdzie następny.
- Zamknij się, on był niewinny!
- Tak kurwa, oni wszyscy są niewinni. Pamiętaj nie ma ludzi niewinnych tylko są źle przesłuchani.
- On był niewinny…
- Jaja sobie robisz?
- Kurwa, gazet nie czytasz?
- Nie gadaj tyle, teraz i tak trzeba posprzątać ten syf. Trzeba wezwać ekipę żeby ten śmierdzący wisiorek zdjęli.

            „Teraz już na zawsze pozostanę 8100180 i na zawszę pozostanę w tej celi…”

- Już czas…

            Miesiąc wcześniej.
Na jednym z posterunków, po kolejnych godzinach przesłuchań, policjanci mieli już dość pokrętnych tłumaczeń podejrzanego.
- Wiesz jak wygląda twoja sytuacja, więc nie kręć i opowiadaj wszystko od początku. Mamy dowody i świadków, posiedzisz trochę.
- Kurwa mać, wystarczy. Zabierzcie to ścierwo na śledczy.
Po pokoju przesłuchań weszło jeszcze dwóch gliniarzy.
- Gówno macie, nawet nie wiecie kim jestem. – podejrzany.
- Zabierzcie go…
- A 8100180 i tak już niedługo się powiesi…
Policjantom zbladły twarze, wyglądali na zaskoczonych tym co usłyszeli bo nie do końca w tym momencie wiedzieli o co chodzi…

 

 

01-20.10.2013

żółty kolorem wariatów


od kiedy – nieważne
na Wiejskiej rytualnie gnój rozrzucają

ziemianie z brudem za paznokciami

ograniczą prędkości na chodnikach
zmniejszając racje tlenu

a odkąd pamiętam wciąż są na topie
zaszyte usta i klapki czasem pod prysznic
 

 

20.10.2013

niedosyt istnienia


za progiem jutra
przekraczanym jednocześnie

co ważne w jednym kierunku
plączemy spojrzenia

w codzienność  spraw
usypywanych w kopce

gdzie do chmur nam bliżej
 

 

17.10.2013

centymetr


może dwa do oddechu
poza kolejką

tuż przed muśnięciem
koniuszkiem palca
dziurawą skarpetą

zawieszono wsparcie

 

13.10.2013 

błądząc


pośród nierównych chodników
zrywam wszystkie wczorajsze plakaty
szukam swojego nazwiska

na listach gończych

wciąż żywy wciąż martwy
nie chłonę żółtych świateł

przepływając przez jezdnie
masowane parciejącą gumą

znikam poza kadrem

jeszcze nie tańcząc i nie płacząc
 

 

09.10.2013

na Szczęsnej


ładują baterie i dzielą tlenem
plącząc nieokiełzane palce dłoni
pakują spokój na wynos

tak ten napoczęty na miejscu

jeszcze ciepły i świeży
ukradkiem wciśnięty pod poduszkę
okupowanej nocami kanapy

gdzie i pilot nie jest w stanie pomóc

 

06.10.2013