wszystko co już nazwane


zbieram czując ponad miarę
jedynie szczęście odcinam co ranek
niezapraszanym promieniem słońca

nieoswojony

łatam wciąż dymem swych papierosów
poprzecierane miejscami chmury
od pasa w górę więzione wszędzie

topię podłogi

dławiony słowem żywym jak martwym
krzyżem obtartym pustą butelką
doszywam nocą kometom ogony

nierozumiany



29.12.2013

kup pan cegłę


będziesz miał z czym iść na wybory
no chyba że ją oddasz na tacę

niech drapią chmury

a jutro powiesz że to ptak cię osrał
na szczęście nie krowa –  ta święta

ratuje życie tych z prawa i lewa

myślisz że wiesz kto kogo wybrał
przecierając oczy z gówna



17.12.2013

o ile zasnę


sypiam z samotnością ze strachem
moim twoim naszym
razem i osobno

bo jeśli nie to pieprze się nocami
do bólu przez i dla niego
do końca

i co teraz ma być łatwiej
gdy wiem że już że zaraz
świt południe zmrok i zachód

że tej liny nikt już nigdy
nie użyje do holowania

bo ucięta
na łączeniu wierności cienia
 

 

13.12.2013

to nawet nie jest zabawa w boga


bezustannie stemplowane pozwolenia
na przeterminowane łzy
które więdną z ostatnimi liśćmi

przemarzając w błocie

bezużytecznym już do maseczek
na zmarszczki czy porost włosów
przez psy znaczące teren

gotowe na każde poświęcenie

wargi uwiedzione mlaskaniem
od jutra nielegalnym
przygryzaniem w miejscach publicznych

demonom i opętanym – najmującym duszę
 

 

11.12.2013

"przeprowadzki"

konkurs "przeprowadzki"



nie płacz
 

nie módl się za mnie
a już na pewno się nie przejmuj
irracjonalnym skokiem ciśnienia

masz to gdzieś – ok

i mi nie współczuj
no chyba że dachom
notorycznie okłamywanym

że śniegu nie będzie – ups

jest i to w nadmiarze
a już czaruję następny

tak – pierwsze mieszkanie zbudowałem
dla wroga

teraz przyjaciel a później może ja

 

09.12.2013

oddycham każdym spojrzeniem

szkółka wiersza
 
bezczelnie mokrym i tym suchym
gdy jesteś
 
odchodzisz i wracasz
 
głównie milcząc tropisz obcasy
płynąc na fali wywodów
 
ej – tutaj jestem
i już mam jej oczy
(zakrwawiła mi suka paznokcie)
 
a teraz pozwolę ci myśleć
że rządzisz światem
 
przerośnięty pięciolatek
 
 
02.12.2013


dotknij mnie


zza krat
i nie milcz nocą

a wiesz

w moich snach nikt nie umiera
tylko kwitnie czystą wodą

i po co

zajrzał i uciekł w las
krzyczał – pomarańczy deszcz
i motyli zima

wariat

nieważne - jak ja musi wstać
przełykając zaciśnięty czas

gdzie ci kwiaty
z zacienionych  magnetycznych cel

 
 

28.11.2013

gdy


będę miał drugie życie
tak - ja
i obym tym razem pamiętał

to może uda się nie zepsuć i tego

wedle zasady
do trzech razy sztuka - utopia



24.11.2013

hermetyczność nadmiaru


działkowanego bólu
w plastikowe woreczki

na gramy

dilowany za plecami
katastrofalnych obrotów

więdnących drogowskazów

 

22.11.2013

katakumby westchnień


zakłamane dla ludzkości
bohomazy spojonych wandali
nektarem sfermentowanego miodu
dla odwagi i zaćmienia

jednego na jedną śmierć

w gruncie rzeczy na własne życzenie
przekładana na każdą nadplanową trzylatkę
a jedynie przypadkiem – poeta
lejący atramentem w spodnie

sprzedawał światu przemoknięte zapałki

 

19.11.2013


"... dlaczego poeci odbierają sobie życie? "

bramy


kwitną kłódkami jak i mosty
które płoną

wydłużając niekształtne cienie

nieuchwytne w żadne kajdany
płyną choć niedyskretnie
w ciszy wyschniętych rzek

nie zatrzymując jeźdźców bez głowy

 

18.11.2013.

„Miejsca z odzysku”


Bar

Drzwi trzasnęły. Po raz kolejny mieszając duchotę panującą w środku z dość już ostrym i chłodnym powietrzem. Jak na warunki panujące o tej porze roku, można by było rzec, że i tak jest dość ciepło. Po krótkim spojrzeniu na drżącą klamkę odwrócił się od drzwi, obtaczając się w świeżym powietrzu. W jednej chwili zapomniał, kto wyszedł, bo przecież kogoś odprowadzał. Otoczenie nie miało żadnego znaczenia. Ruszył w jej stronę. Stała oparta o ścianę nie dając po sobie poznać, czego właściwie oczekuję od niego po pokonaniu tych trzech metrów. Z każdym przebytym centymetrem otaczający ich ludzie byli coraz dalej i dalej. Zawiesina dymu z papierosów, fajek i trawy zaczęła przybierać formę chmury, niemrawo podświetlonej tandetnymi lampkami, wystającymi ze ścian na wysokości kostek. W momencie zetknięcia zostali sami. Smakując się nawzajem jedyne, co słyszeli to tętent własnych serc. Nadciągały stada mustangów. Czas zaczął się cofać, w tym szaleństwie zegar odmłodniał piętnaście lat, a może nawet więcej. Trzasnęły drzwi. Kolejna fala chłodnego powietrza płynęła po nich zaczynając od stóp. Chmura się rozmyła, ciszę powoli zabijała wrzawa nabierająca na sile wraz ze zbliżającym się otoczeniem. Oboje nie spuszczając się z oczu nabrali łapczywie powietrza, wynurzając się na powierzchnię. Jak wygłodzone wampiry oboje delektowali się wspomnieniem poznanego smaku krwi przy pierwszym kęsie. Łapiąc równowagę rzucają chaotyczne spojrzenia dookoła, by po upewnieniu się, że wszystko jest na swoim miejscu wrócić do stolika. Próbując ukryć skrępowanie poprzestawiali szklanki z niedopitym piwem w poszukiwaniu własnych. Jednocześnie łapiąc tego samego papierosa zderzyli się spojrzeniem już nie próbując uciekać. 
- Wiesz, co tu kiedyś było? – Wyrzucił z siebie oddając jej przypalonego papierosa, lekko muskając jej usta palcem. Milczała przez chwilę.
- Daj spokój… Borys… - urwała, jakby to, co miała powiedzieć skrępowało ją.
Dłuższą chwilę milczeli nie spuszczając z siebie wzroku jakby to spojrzenie było jedynym mostem nad przepaścią, która ich do niedawna dzieliła.
- Powiedz, dlaczego to zrobiłeś?
- Daj spokój… Wiki… - tym razem on urwał gładząc jej dłoń.
- To alkohol i ta cała reszta. To nie my. – Ciągnęła bez przekonania.
- Nie, to nie alkohol czy trawa, to nie zaczęło się tu i teraz. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zrobiłaś coś wbrew sobie. Oboje czuliśmy to ciśnienie. Magnetyzm…
Nic już nie powiedziała, kończąc papierosa delikatnie się uśmiechała. Po kilku chwilach wstała i wyszła do toalety. Była tam chyba całą wieczność.
- Odprowadź mnie proszę.
- Zostań jeszcze… - mimo prośby wstał od stolika.
Ubierali się bez pośpiechu, chcąc odwrócić wykonywane czynności. Wychodząc nie zauważając śniegu minęli znajomych uciekających przed zimową aurą. Po kilku chwilach zniknęli w nieoświetlonej uliczce. Nie spieszyli się wiedząc doskonale, że na końcu tej drogi będą musieli pójść każdy w swoją stronę. Oboje intensywnie myśląc nad tym, co zrobili, nie czując odrobiny winy, nie żałując.
- Będziemy musieli porozmawiać. Nie dziś. Potrzebujemy czasu. Jutro wyjeżdżam, wrócę za kilka dni. Zobacz już jesteśmy „niestety”. Nie zaproszę cię, rozumiesz…
W tym momencie przerwał jej zatapiając się w jej ustach. Ciśnienie rosło z każdą sekundą. Smakowanie siebie wymykało się z pod kontroli. Dłonie plątały się nie spokojnie. Po dłuższej chwili przypomnieli sobie gdzie są, momentalnie trzeźwiejąc. Gładząc go po policzku zniknęła za zamykającymi się drzwiami. Brodząc w świeżym śniegu wlókł się niechętnie w tylko sobie znanym kierunku.
„Dom… Jutro wolne… I do roboty… Dla mnie już wyjechała… ”

            Migawki
     
            Niespodziewanie telefon wszczął alarm, sygnalizując przyjście wiadomości. W niedzielę o tej porze nie było chętnych do odczytania.
- Tato, Tato dostałeś smsa.
„ Mam nadzieje, że to nie z roboty…”
- Tato…
- Idę Łobuzie, idę.
Podnosząc niechętnie telefon włączył smsa momentalnie się budząc. – Za pół godz. na parkingu za centrum – to była ona. Skoczyło mu ciśnienie a na twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
- Tylko mi nie mów, że zbierasz się już do pracy. Obiecałeś nam, że ten weekend spędzimy razem w domu. Od kogo ten sms?
- Jakiś głupi konkurs. – Powiedział odkładając telefon do kieszeni. „No to jadę…”
- Kotku jadę do sklepu, chcesz coś?
- Po co teraz jedziesz do sklepu, jest wszystko.
- Ok, zaraz wracam, kupię jakieś piwko i wracam – zatrzasnął drzwi za sobą.
- Piwo masz w lodówce.

            Nie patrząc na zegarek pognał, czym prędzej na umówione miejsce. Czekał na ten moment cały tydzień. Nie bardzo wiedział, czego ma się spodziewać na miejscu. Od powrotu z baru zaprzątała jego głowę bezustannie, problemy z koncentracją narastały. Wjeżdżając na parking bez problemu odnalazł jej samochód, zaparkował obok. Bez namysłu się przesiadł.
- Hej.
- Hej. Pięknie wyglądasz.
- Dziękuje. Wiesz, fajnie cię widzieć.
- Ja też się cieszę na nasze spotkanie. Cały tydzień o tobie myślałem.
- To był alkohol, prawda?
- Nie kochanie to nie był alkohol. To byliśmy my i nasze emocję. Coś nas ciągnie do siebie i nie możesz zaprzeczyć.
- A już się bałam, że mi powiesz, że to alkohol. Nie mogę się na niczym skupić, słyszę cię, widzę i czuję. Zaczynam wariować, nie mogę znaleźć sobie miejsca.
Zapadła cisza. Bez skrępowania zbliżyli się do siebie, na tyle na ile pozwalają warunki w samochodzie.

- Gdzie masz to piwo?
- aa…
- Może jakbyś zabrał portfel to dałbyś radę kupić cokolwiek.
- A ja go szukałem. Już myślałem, że go zgubiłem.

            Każde następne spotkanie zbliżało ich coraz bardziej. Przesiadywanie w samochodzie o tej porze roku nie było zbyt komfortowe, ale to im nie przeszkadzało. Nawet niby całkowicie przypadkowe spotkania były dokładnie planowane przez oboje albo przynajmniej jedno z nich. W przeciągu kilku tygodni zwiedzili całą okolicę. Samochody stawały się męczące. Oboje chcieli siebie więcej i na dłużej.

Pokój nr.4

„ O 20 pod centrum…” – wiadomość wysłana. Zabrzęczał telefon.
„Będę kochanie.”
20:02
- Hej kochanie. Wskakuj do mnie i jedziemy.
- Hej… nie chcesz chyba tutaj…
- Niespodzianka. Wskakuj.
- Gdzie mnie zabierasz, no powiedz.- Jak zwykle niecierpliwa.
- Niespodzianka.
Ruszyli. Każdy kierunek poza to miasto obojgu był już bardzo dobrze znany. Nocą wszystko wygląda tak samo, a przynajmniej podobnie. Mimo że nie wiedziała gdzie jadą nie zwracała uwagi na drogę, bo i tak nigdy tego nie robiła, bezustannie spoglądając w jego stronę. Jego ręka jak tylko nie musiał zmieniać biegów, delikatnie gładziła jej kolano. Parkując na niewielkim parkingu przy niepozornie wyglądającym piętrowym budynku z kiepsko oświetloną tablicą MOTELIK.
- Jesteśmy na miejscu.
Wysiadając z samochodu złapał ją za rękę kierując się jakby na tyły budynku, omijając recepcję. Wyraźnie zdziwiona bez słowa pozwoliła się prowadzić. Było dość ciemno, chodnik oświetlony był jedynie małymi lampkami ogrodowymi, które z ledwością się żarzyły. Zasilane na baterie słoneczne, którego, było jak na lekarstwo. Wchodząc od tyłu budynku do środka, stanęli przed drzwiami pokoju.
- Masz klucz. Kiedy zdążyłeś tu przyjechać.
Uśmiechając się delikatnie milczał, nie dając po sobie poznać, że walczy z zamkiem, najwyraźniej się zaciął. W końcu coś zgrzytnęło, drzwi się otworzyły. Sięgając jedna ręką do środka w poszukiwaniu włącznika wymownie spojrzał na Wiki, chcąc powiedzieć – a już myślałem, że się nie uda. Rozbłysło światło i weszli do środka. Znajdując się w małym przedpokoiku, wyraźnie oboje skrępowani sytuacją, grzecznie powiesili kurtki na wieszakach. Otwierając następne drzwi znaleźli się oboje w przestronnym pokoju. Napięcie rosło z każdą sekundą. Stając naprzeciw siebie, wsłuchując się w oddech, łapali jeden rytm kosztując dość gęste w tamtym momencie powietrze. Ciśnienie osiągało zenitu, rzucili się na siebie jak wygłodniałe wilki, zdejmując nawzajem z siebie ubrania. Całkowicie nadzy wylądowali na ogromnym łóżku. Usta i języki chłonęły się i mieszały jak oszalałe. Jego nagły spokój bardzo ją zaskoczył.
- Chodź do łazienki, pod prysznic.- Wyszeptał
Z jeszcze większym zaskoczeniem i zdziwieniem w oczach wsunęła ręce pomiędzy oboje, jakby chcąc zasłonić piersi.
- Nie, jak musisz to idź…
Przygryzając delikatnie jej ucho, wyszeptał:
- Zaraz wracam, nie wystygnij kochanie…  
Wyszedł do łazienki, do której wchodziło się z przedpokoiku, naprzeciw niewielkiej szafy. Szybki prysznic, na szczęście był jakiś płyn do kąpieli i nawet ciepła woda. Jednak ręczniki stały się wyzwaniem, co prawda były dwa, ale tylko do rąk no może trochę większe. Próbując okryć się jednym z nich wrócił do pokoju. Było dość chłodno, mimo że parę minut temu nie można było tego odczuć. Wiki opatulona kołdrą po same uszy ponętnie się uśmiechała.
- Zostaw ten pseudo ręcznik kąpielowy i wskakuj do mnie. Zimno mi tu samej. Rozebrałeś mnie i uciekłeś pod prysznic.
- Czemu do mnie nie przyszłaś.
- Daj spokój i choć tutaj.
Uparcie trzymając ręcznik, Borys ruszył w stronę grzejnika. Po ustawieniu maksymalnej możliwej temperatury, włączył radio. Wśliznął się pod kołdrę i wrócili do poznawania siebie w każdej możliwej płaszczyźnie. Napięcie dawało o sobie znać. Stres sytuacji, w jaką oboje brnęli pozostawił po sobie ślad na tym wieczorze. Dochodzące zza ściany niczym nieskrępowane odgłosy, najwyraźniej ostrego seksu, jedynie niezdrowo zagęszczały atmosferę. Gdy tylko za ściana zrobiło się cicho, w końcu mogli się rozluźnić i zająć sobą. Pragnęli się coraz bardziej. Znajdując na chwile złoty środek oboje wili się w jedności pragnień, doprowadzając się do ekstazy. Powoli zaczęły puszczać hamulce. Po chwili uniesienia nastała błoga cisza, przerywana nierównymi oddechami. Oboje leżąc na plecach obserwowali sufit.   
- Borys, spójrz, co jest na tym łóżku.
- O, diabelskie łożę.
- Może i diabelskie, ale chyba nie taki był zamysł.
Nad ich głowami była wyrzeźbiona głowa kozła ze sporymi rogami.
- Daj spokój, nie zwracaj na to uwagi. – Powiedział gładząc jej nagie ciało.
Nie była to idealna noc, dla obojga. Pozostał spory niedosyt. Po kilku godzinach postanowili wracać. Powrót do centrum był dziwny, milczący. Po dotarciu na miejsce trzeba było się pożegnać, co okazało się dość ciężkie.
- Zadzwonisz?
- Zadzwonię i mam nadzieje, że dasz się porwać ponownie kochanie.
- Taaak? A chcesz?
- Choćby jutro. Choćby zaraz.
- Zadzwoń rano. Pa.
Borys odpalił papierosa patrząc jak jego Wiktoria odjeżdża. „Mam nadzieje, że to stres, bo jak nie to mam problem.” – Pomyślał obwiniając się za słaby wieczór.

            Po kilku dniach spotkali się ponownie. Bez chwili zastanowienia wyruszyli do motelu. Pokój nr. 5 był obok. Pierwsze, co obojgu się skojarzyło po przekroczeniu progu, to para, która tak strasznie hałasowała poprzednio. W pełni rozluźnieni i spokojni bez większego skrepowania tym razem obejrzeli pokój. Był niewielki, ciepły i sprawiał wrażenie bardziej intymnego.
- Jak masz zamiar iść pod prysznic, to idź zanim mnie rozbierzesz.
- Rozumiem, że nie pójdziesz ze mną.
- Masz jakąś obsesję z tym prysznicem. Z wanną też?
- Zaraz wracam.
Po powrocie z pod prysznica, oczywiście „owinięty” w przymały ręcznik, przygasił delikatnie światło. W pokoju zapanował półmrok. Ubrania walały się wszędzie. Wiki przykryta kołdrą ponętnie się uśmiechała. Ta noc obojga zaskoczyła. Kochali się jak nigdy w życiu, aż zastał ich poranek. Zdawali sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie było im tak dobrze. Do tej pory nie wiedzieli, że można uprawiać seks całą noc. Pieszczoty, których zaznali wprowadzały ich w zupełnie inny wymiar, nieznany i tajemniczy.
- Wierzysz w przeznaczenie? – Zapytała, wyraźnie już zmęczona.
- Wierzę, ale trzeba mu pomóc.      

            Kolejna spotkania były coraz dłuższe i coraz intensywniejsze. Jakiekolwiek hamulce przestały istnieć. Nic się nie liczyło tylko oni. Nie zastanawiając się nad otoczeniem pokazywali się razem wszędzie. Wspólne spacery, zakupy, wypady do kina czy restauracji. Wszędzie gdzie tylko mogli byli razem, nie krępując się przy okazywaniu sobie uczyć. Każde miejsce stawało się ich, pozostawiając w nim kawałek siebie. Powroty do rzeczywistości stawały się coraz bardziej ciężkie i bolesne. Czas spędzany z daleka od siebie wlókł się karnie a miejsca drażniły.

Psychiatra

            Obszerny gabinet, stylowe, rzeźbione, drewniane meble obłożone tonami książek, ogromne biurko, skórzane fotele, sofa i oczywiście leżanka. Jeśli tak widzisz gabinet psychiatry to chyba za dużo oglądasz filmów. Rzeczywistość jest jak zwykle niezadawalająca, ciasny pokój, sypiące się pokomunistyczne jeszcze biurko, dwa niewygodne krzesła i jeden znudzony lekarz. Z jednej strony ma już cię dość po samym wejściu, a z drugiej chciałby żebyś został jak najdłużej. Każde rozpoczęte pół godziny odpowiednio kosztuje, a nie wiadomo czy kolejny umówiony pacjent przyjdzie. Borys niecierpliwie oczekiwał na swoją kolejkę, dokładnie obserwując wszystkich przechodzących korytarzem. Pewnie każda z tych osób zastanawiała się skąd się bierze tylu świrów, niech sobie myślą, co chcą, nie jeden z nich nie miałby odwagi tu przyjść stojąc nad własną przepaścią. Otworzyły się drzwi gabinetu, w końcu.
- Kell, zapraszam.
Podnosząc się nerwowo z krzesełka ruszył w stronę gabinetu. Reszta nadal oczekująca dokładnie zlustrowała wzywanego. Ich spojrzenia mówiły same za siebie – oby nie siedział tam za długo.
- Dzień dobry.
- Dobry. Proszę usiąść. Z czym Pan do mnie przychodzi.
Krępująca cisza wypełniła pokój. Szelest przewracanych kartek notesu gryzł bębenki. Lekarz przewracał swoje notatki, chcąc się przygotować na wejścia kolejnego pacjenta. Widocznie jakiś stary bywalec.
- Ok, założymy Panu kartę.
Po wpisaniu danych na czystą kartkę papieru formatu A4, z pomiędzy okularów a czoła wzrok skierował na pacjenta.
- Mamy czas, spokojnie, proszę się rozluźnić. Czym Pan się zajmuje?
- Handluje samochodami.
- Jak idzie?
- Różnie, raz lepiej, raz gorzej, dość nerwowo.
- Jak Pan sypia?
- I tu jest problem. Nie sypiam prawie wcale od około miesiąca. Dużo jeżdżę, rozumie Pan.
- Jakieś inne objawy.
- Objawy, czego? Żadne dostępne leki nasenne już nie działają i dlatego tu jestem.
- Jakieś znaczące zmiany w życiu?
- Nie, wszystko ok.
- Przepiszę Panu leki nasenne, tylko proszę pamiętać, jaka jest zasada przy tego rodzaju lekach. Jeśli jedna nie zadziała, drugiej nie bierzemy, bo organizm się uodporni. Leki bierzemy doraźnie.
- Ok, rozumiem.
- Proszę recepta, widzimy się za miesiąc. 150,-
- Zapomniałem, jakby leki nie działały proszę dzwonić. Do widzenia.
„Co on miał na myśli… jakieś inne objawy… kurwa, objawy, czego… muszę się wyspać… zielsko nie pomaga, chyba je odstawię na jakiś czas…”

Następnego ranka budzik zrzucony za karę na podłogę nie przestał dawać o sobie znać. Bezskutecznie, co kilka minut wrzeszczał niezauważony.
- Kurwa mać, 9:15! Szlag, miałem wstać o 5:00!
- Borys jest sobota, gdzie się wybierasz?
- Miałem jechać odebrać transport, skrócą mnie o głowę. Kurwa, cztery lawety czekają!
Zerwał się i momentalnie był gotowy do wyjścia. Wyszarpując kurtką z szafy z przerażeniem w oczach patrzył jak jego nowa dziewiątka spada na podłogę.
- Po co ta broń! Co ty kurwa robisz? Z kim się znowu zadałeś? Nigdzie nie pojedziesz!
Chowając broń wskoczył w buty, odpalając papierosa odwrócił się do wyjścia.
- Wrócę w poniedziałek albo we wtorek. Pa.
- Możesz wcale nie wracać… i weź ze sobą swoje cudowne lekarstwo… kurwa mać, co ty sobie wyobrażasz, jak Ty mnie traktujesz… te damskie perfumy na Twoich ubrań a teraz broń…
Jedyne, czego się doczekała to trzaśnięcie drzwiami. 

Ucieczki

            Mówią, że facet mający kasą ma problem, a mający dwie kobiety zatraca duszę. „Nie czuję żebym zatracał duszę, bo problem mam, kasa zawsze jest problemem. Nie pamiętam teraz, kiedy był większy, gdy jej nie było czy teraz, gdy jest jej naprawdę dużo. Tak, czy tak zmartwień nie ubywa.”
Tkwiąc pomiędzy dwoma a w zasadzie trzema a nawet już czterema światami, coraz bardziej komplikowało codzienność. Borys powoli gubił priorytety, coraz częściej uciekając do swego czwartego wymyślonego świata, wspomaganego coraz to mocniejszym zielskiem, tabletkami i alkoholem. W pierwszym świecie z własnego wyboru stał się gościem we własnym domu, dzieci i żona poniekąd zmuszeni przez codzienność zepchnęli go drugi a może nawet trzeci plan. Wiktoria zajmowała w tym czasie większość jego czasu, stając się głównym sensem istnienia. Mimo, że zrobiłby dla niej wszystko, coraz częściej ją zaniedbywał. Firma prowadziła się sama, armia ludzi, którą zatrudniał bardzo dobrze dawała sobie radę mimo nieobecności szefa. Mimo wszystko problemy na tle zawodowym musiał rozwiązywać osobiście, nie przebierając w środkach. Broń stała się jednym z głównych argumentów negocjacyjnych. Kell stał się postrachem branży. Krążyła plotka, że już niedługo dosięgnie go każąca ręka konkurencji.
Przed kolejnym spotkaniem z klientami, Borys złapał za telefon chcąc zadzwonić do Wiki. Nie odbierała – „ zadzwonię po spotkaniu.” Po kilku minutach na parking wjechała laweta z kolejną dostawą samochodów a za nią klienci. Kell ruszył w ich stronę, by ich przywitać. Zadzwonił telefon.
- Dzwoniłeś kochanie…
- Oddzwonię później, bo te…
Przerwał a Wiki w słuchawce usłyszała jedynie strzał i jakieś trzaski, jakby telefon spadł na ziemię. Rozmowa została przerwana. Kolejne próby dodzwonienia się do Borysa nie przynosiły skutku. Wpadła w panikę, nie wiedząc, co ma zrobić. Po kilku godzinach nerwowego jeżdżenia po wszystkich podmiejskich parkingach, gdzie Kell mógł załatwiać swoje szemrane interesy, zadzwonił telefon.
- Szpital Wyzwolenia…- powiedział nieznajomy męski glos, rozłączając się natychmiast. Numer był zastrzeżony.

Szpital

- Borys Kell.
- Proszę chwilę poczekać.- Powiedziała jedna z pielęgniarek przewracająca jakieś papiery. Trwało to dosłownie kilka minut. Wykonała jeden telefon informując kogoś, o tym, że policja zaraz przyjedzie przesłuchać Kella.
- Słucham Panią, w czym pomóc.
- Kell. Borys Kell, gdzie leży.
- Kim Pani jest? Rodzina?
- Żona…
- O to już dzisiaj druga „żona”. Nie mogę pani udzielić żadnych informacji, Pani Kell już tu była.
- Proszę mi tylko powiedzieć czy wyjdzie z tego?
- Przykro mi, nie mogę. Proszę opuścić szpital. – Bardzo stanowczo kończąc rozmowę wróciła do swoich dokumentów.

Nowy świat

Borys zadzwonił do Wiki i poprosił o bardzo szybkie spotkanie. Był niespokojny, co ją zaniepokoiło. Dopiero, co doszedł do siebie po incydencie z klientami. Policja też nie chciała odpuścić, szukając czegokolwiek na jego uziemienie.
- Zrobisz dla mnie wszystko?
Spojrzała na niego z miną, która mówiła sama za siebie – oczywiście głuptasie.
- Odezwij się, proszę cię.
- Jesteś dla mnie najważniejszy.  Kocham cię wariacie.
- Ja ciebie też kocham skarbie. Ucieknijmy stąd.
Lekko się uśmiechnęła przytulając się do niego.
- Ok. – odpowiedziała bez wahania. – A konkretnie.
- W piątek zabierz ze sobą kilka rzeczy, przyjedź tu taksówką, o dziesiątej przyjadę po ciebie. Kocham cię. Czeka na nas nowy świat.
Nie zdążyła nic powiedzieć, pocałował ją i szybko odjechał.

Kolejne dni mijały coraz wolniej, telefon milczał. Wiki nie mogła znaleźć sobie miejsca. Nie była sobą, co zauważyli wszyscy w jej otoczeniu. Przyszedł piątek, gdy tylko została sama spakowała największą walizkę i wezwała taksówkę.

            „ Gdzie on jest… już od dwóch godzin siedzę na tej walizce… czemu ma wyłączony telefon… szlag… zaraz tu zamarznę… nie, o nie, już nie dzwonię… jak on mnie traktuje… może się coś się stało… mam nadzieje, że nie… gdzie on jest… trudno, wracam do domu… wiedziałam że tak będzie… gnojek… a jak mu się coś stało… Borys odezwij się…”
Tysiące myśli przepływały przez jej głowę, każda sprzeczna z kolejną. Szarpiąc się sama ze sobą przed podjęciem kolejnej decyzji nerwowo ściskała telefon.  Mimo złości, co parę minut próbowała dzwonić, bezskutecznie. Zaczął padać deszcz. Po kolejnych dwóch godzinach oczekiwania, przemoknięta do ostatniej nitki, załzawiona z rozmazanym makijażem nagle się poderwała dzwoniąc po taksówkę.
- Proszę podjechać na parking przy ulicy…

Parking

„ O 20 pod centrum… musimy porozmawiać…” – wiadomość wysłana. Po chwili odezwał się telefon.
„Chyba żartujesz… o czym teraz chcesz rozmawiać… dwa miesiące ciszy… trzeba było się odezwać jak siedziałam na tej walizce jak głupia idiotka czekając na Ciebie… nasz nowy świat – utopia…”
„To jest bardzo ważne musimy pogadać… 20…” – kolejna wiadomość. Telefon tym razem już się nie odezwał.
20:10. Na parking pod centrum w końcu podjechał jej samochód. Jak zwykle oba samochody zaparkowane obok siebie na skraju parkingu. W tym miejscu od zawsze latarnie były zepsute.
Z samochodów dłuższą chwilę nikt nie wysiadał. Drzwi obu otworzyły się jednocześnie.
- Wiesz, kim jestem? – Zabrzmiał kobiecy glos.
Tego się nie spodziewała. „ O matko chyba trzeba uciekać.”
- Wiem… - „Czego ty chcesz?”
- Zdziwiona? Nie mnie się spodziewałaś? Nic nie mów, nie przyjechałam się tu kłócić.
- Wiesz nie mam czasu, muszą jechać… - odwróciła się chcąc wrócić do samochodu.
- Borys nie żyje! Słyszysz! On, kurwa mać, nie żyje!
Zatrzymały się obie. Łzy napłynęły i jednej i drugiej, zapomniały o nienawiści i do niego i do siebie nawzajem.
- Jak? Kiedy?
- Dwa miesiące temu strzelił sobie w głowę…
- Co? Niemożliwe. Nie Borys. Gdzie leży?
- Nigdzie nie leży… skremowałam skurwiela a prochy rozsypałam na wietrze… nie było księdza i nie ma krzyża… tak jak sobie życzył… skurwiel… teraz ani twój ani mój… zawsze był jebanym egoistą… Borys marzyciel…

Drzwi obu samochodów zatrzasnęły się. Dość długo stały przy chodzących silnikach, po czym odjechały nigdy więcej się nie widząc. Przez parking przeleciał odgłos spadających obrączek na asfalt.

 

30.09. – 11.11.2013

kontrola


postępów złych stref mocy
na tym pułapie nie do zrealizowania

a jest w zasięgu serca

ale poza radarem sieci aktualizacji
przekłamanych drganiem prądu

nielicznych nosicieli

świadomych stawianym oporom
ogólnodostępnym suplementom

diety spełnienia
 

 

05.11.2013

tam


nie zapytasz czemu płaczę
mrużąc w pięściach czekoladę

gorzką

beznadziejną na niepogodę
bo przecież jest jesień

i nie ma wiary słońca


 

03.11.2013

zapadam się


i grzęznę w piasku
skazanym na szkło przeklętych klepsydr
i luster pełnych nieszczęścia

pod gradem słów - kamieni

topionych mimo bezruchu
wrzących źdźbeł falujących żyletek
na przemian lśniących i rdzawych

granic miłości i nienawiści

 

03.11.2013

Cela 8100180


To niby jest takie proste – odejść….

Dzielą ich na grupy, podgrupy, rodzaje i inne bzdury, pod każdym możliwym kątem i tylko po to, by móc oceniać i potępiać. Tchórz, głupek, nieprzystosowany do życia w społeczeństwie itd. a można by tak było wymieniać chyba w nieskończoność. Wystarczy przecież uszanować czyjąś decyzję, nie próbując nawet jej zrozumieć bo to i tak będzie błądzeniem po omacku. Każdy krok kosztuje, tylko cena bywa różna i płacący się zmieniają.

A teraz, wstaw siebie w każdą możliwą postać, w każdej sytuacji jaka tylko przyszła ci do głowy, a nic już nie będzie proste jak te kilka minut temu…

„Nazywam się… Może inaczej, bo i tak tego nie zapamiętasz…”

Szarość ścian wraz ze swoim chłodem z taką łatwością pozwala się wchłaniać. Przestrzeń wciąż się kurczy i każdy jest temu winien, choćby był sam dla siebie, przez siebie i chuj wie jeszcze po co i dlaczego. Nic nie daje krzyk i płacz, bo nikt tego nie chce słyszeć a już na pewno nie chce widzieć, choćby mógł.
- Pali się!
Cisza.
- Ludzie, pali się, kurwa mać!
Nadal nic. I co, jestem, jesteś, jesteście, czasami jesteśmy. I co kurwa z tego...
                
            Ludzie zataczają okręgi, wokół siebie i swoich bliskich, wokół dziesiątek, setek, tysięcy. Im więcej siły tym większe, tym bardziej potrzebne, pożądane i nienawidzone. Tamują wszystko i chronią jak nic.
            „Tylko jak się to stało?”
 Dziś mój okrąg jest tak ciasny, że z ledwością oddycham. Zaciska się coraz bardziej wokół szyi.
„Tlenu… tlenu… tlenu...”

            Dzień pierwszy.
Pozorny chaos wytrąca z równowagi i nie pozwala nawet na chwile spokoju. Zakwaterowanie i zmiana imienia w tym miejscu jest rytualnym pozbawieniem praw do bycia człowiekiem. Wczoraj ludzie, dzisiaj rzeczy nie tyle nikomu niepotrzebne, co groźne przy stosowaniu, niebezpieczne wręcz toksyczne. Wszyscy, którzy trafiają do tych korytarzy, z pewnością niewinni, o ile tylko są w stanie, to przeżywają to samo. Przechadzka tunelem w kierunku światła za życia, musi pozostawić po sobie choćby mały ślad na każdym zmrożonym wnętrzu. Kiedyś ze śmieci i odpadów usypywano góry, a dziś już się tym nikt nie chwali i je zakopuje, a czas i natura zrobią swoje. Im się nie spieszy, oni mają ten komfort, który staje się przekleństwem dla każdego marnotrawiącego tlen numeru.
            „Nazywam się 8100180 i tak pozostanie przez kolejnych dziesięć lat, no chyba że w jakiś sposób wypuszczą mnie wcześniej. Wcale się na to nie zanosi, mam zasądzoną izolację i choćbym uwierzył w boga i zaczął nawracać innych to i tak to nic nie zmieni. Byłem na pustkowiu gdzie mieszka śmierć i tylko ja wróciłem.”
            Spacerowi przez kolejne korytarze towarzyszą trzaski zamykanych krat i szczękających zamków. Nikt nie jest w stanie zapamiętać drogi i chyba tylko dlatego nie zasłaniają nikomu oczu. Stąd nikt jeszcze nie uciekł od czterdziestu lat.
            „Przywlekli mnie chyba na sam koniec tego pierdolonego korytarza. Nawet nie pamiętam, który to był z kolei.”
Paradoksalnie na stalowych drzwiach ujrzałem nr. 8. Kolejny zgrzyt zamka.
- Sezamie otwórz się. – rzucił jeden ze strażników
Rutynowe przeszukanie celi trwa dosłownie kilka sekund.
”Co tu przeszukiwać jak cela jest praktycznie pusta.”
- Wskakuj mistrzu i czuj się jak w domu, znasz numer na recepcję.- śmiejąc się powiedział drugi ze strażników.
Drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami. Zamek zazgrzytał i zrobiło się okrutnie cicho. Okno solidnie zakratowane wpuszczało niemrawe promienie zachodzącego słońca. Chciałbym chociaż poczuć odrobinę strachu.
”Kurwa, ja tu spędzę kawał życia, a nie jestem w stanie nic z siebie wykrzesać  – kompletna pustka i obojętność.”
Cela jest mała jakieś 3 na 2 metry, łóżko wygląda jak stopień schodów odlany z betonu, obok coś na podobieństwo blatu wystaje ze ściany. Na drugiej ścianie małe wgłębienie z muszlą, czymś w stylu umywalki i pseudo natryskiem, w podłodze tylko kratka ściekowa bo przecież nie ma tu brodzika. Na ścianie z oknem widnieje dość mocno przymocowany krzyż.
- Strażnik – krzyczę waląc w drzwi.
„Mają mnie w dupie. Sam to gówno zdejmę ze ściany.”
- Strażnik! – waląc coraz mocniej w stalowe wrota mojego nowego świata.
Bez rezultatów. Gaśnie światło.
- A kolacja?! – znów do drzwi.
„Nic z tego nie będzie. I tak nie jestem głodny. Spać też nie dam rady. Jak ja zdemontuje ten pierdolony krzyż?”

Dzień drugi.
Nie ma opcji żebym się zastanawiał czy sen w nowym i obcym miejscu się spełni. Nie zasnąłem nawet na moment, całą noc drepcząc od ściany do ściany, kładąc się na krótkie chwile. W kiblu byłem chyba tysiąc razy. Wszystko jest na czas, żarcie, spanie, nawet kąpiel bo w nocy nie było wody w natrysku.
- Masz pięć minut – rzucił strażnik przez drzwi wpychając miskę z jakąś papką i plastikową łyżkę.
- Tylko łyżki i miski nie zeżryj – dodał
„Mają skurwysyny poczucie humoru. Traktują nas jak psy. Ciekawie kiedy zasłużę na uśpienie.”
Dokładnie po pięciu minutach zaskrzypiała ponownie zasuwa podajnika i wizjera.
- Miska! Masz pięć sekund! – i cisza.
Bez słowa rzuciłem miskę pod drzwi. „Sam sobie ją weź.” Położyłem się jakby nigdy nic.
- Wstań, twarzą do ściany, ręce na kark! – krzyknął strażnik.
Przekonany że sobie wejdzie i zabierze miską wstałem i zrobiłem czego żądał. Trzasnął zamek, w celi zrobiło się trochę chłodniej. Weszli we dwóch, dość ostrożnie ale zdecydowanie. Wpatrywałem się w ścianę.
- Kurwa mać! – wydukałem obsuwając się na podłogę. Jednym potężnym ciosem w okolicę nerek powalili mnie.
- Masz być grzeczny! – krzyknął jeden a drugi zapoznał mnie z twardością swojego buta. Wyszli zostawiając i miskę i cały ten syf na podłodze włącznie za mną.
„Pierdol się. Jeszcze zatańczymy.”
To był mój ostatni posiłek tego dnia, jak i ostatnie odwiedziny. Światła po zmroku również nie dostałem, nie wspominając o wodzie.

            Dzień trzeci.
Ku mojemu zaskoczeniu przespałem całą noc, obudziła mnie syrena bo po to była. Zazgrzytała zasuwa wizjera.
- Wstań, twarzą do ściany i ręce na kark!
„ Kurwa, czego oni chcą.” Nawet przez moment nie pomyślałem że powtórzy się sytuacja z poprzedniego dnia.
„Wpierdol na śniadanie. Pozabijam was kiedyś.”
Zdążyłem tylko pomyśleć zanim wyszli.
- Wstawaj, masz pięć minut na żarcie!
Zanim się pozbierałem z podłogi zdążyli zabrać miskę.
„Dam rade, nie złamiecie mnie.”

            Dość długo trwało zanim doszedłem na czym ma polegać moja kara. Odizolowany całkowicie od wszystkiego, byłem tylko sam ze sobą i jedyne co mogłem robić to spać, jeść, srać i spacerować w miejscu i to wszystko w wyznaczonym czasie. Nawet nie wiedziałem która jest godzina czy jaki jest dzień. Czas dzielony był posiłkami. Przebywanie tylko ze sobą stawało się coraz bardziej meczące. Dość szybko strażnikom znudziło się obijanie moich pleców, jak i mnie coraz częstszy głód. Oswajałem demony, które mnie odwiedzały. Nie do końca byłem przekonany że odchodzą, miałem wrażenie że cela zaczyna być coraz bardziej ciasna. Tlenu bywało coraz mniej a myśli bywały coraz czarniejsze.

- Wstawaj, idziesz na spacer. Widzisz jesteś grzeczny i jest nagroda. Masz 10 minut na spacerniaku. – powiedział jeden ze strażników uzbrojony w długą broń wycelowana prosto w moją głowę. Drugi mnie skuwał.
- Ile już tu jestem? – zapytałem.
- Zamknij się, bo cię zaknebluje! – powiedział jeden z nich.
- Dokładnie 380 dni. – powiedział drugi
Dzwoniąc łańcuchami szedłem odebrać nagrodę za sumienne wylizywanie miski z gówna, którym tu karmili. Dość szybko dowlokłem się na miejsce. Nie zostałem rozkuty z bransoletek i łańcuszków. Pewnie mieli niezły ubaw wypychając mnie na zewnątrz. Przewróciłem się wpadając w kałużę.
- Kurwa mać! – kląłem pod nosem.
Strasznie lało, nic nie było widać. Nie mam pojęcia jak wyglądał spacerniak. Brodziłem w wodzie trzymając się wzrokiem ścian. Po pierwszym okrążeniu byłem już zupełnie przemoknięty. Od tlenu kręciło mi się w głowie.
- Wracamy! Czas minął! - krzyknął strażnik.
Po powrocie do celi zostałem rozkuty.
- Ściągaj te łachy! Nie kurwa! Nie odwracaj się, tylko ściągaj te mokre łachy!
Nie odebrał sobie tej przyjemności i przypierdolił mi kolbą w nerkę.
- Nie przesadzaj, tylko wstawaj i ściągaj łachy!
Zaciskając zęby wstałem, kątem oka widząc świeże ciuchy na pryczy.
„Uderz mnie jeszcze raz to cię uduszę chuju.”
Wiedziałem że bez skrupułów zastrzelą mnie, jakbym spróbował.

            Oni już tu widzieli wszystko. Żadne zachowanie nikogo tutaj nie dziwi. Nikt nie zwraca na nikogo uwagi. W sumie to dzięki nam mają robotę. Mimo że pewnie uważają że lepiej byłoby wszystkich zakwaterowanych rozstrzelać. Amunicja jest tańsza niż wyżywienie. Jakby można byłoby hodować ludzi na drzewach, w ciszy i spokoju opatulonych w kokony. Dojrzewaliby bez nadzwyczajnych potrzeb w nienaruszalnych przestrzeniach swych macierzy. Od czasu do czasy spryskani idealna spuścizną człowieczeństwa. Po zakończonym procesie zasilając szeregi niemalże identycznych jednostek – marionetek. Za dnia wyciskając ostatnie poty wznosząc chorągwie wielkości swej planety, nocą ładując baterie. Uszkodzone jednostki eliminowane w trakcie, stawałby się paliwem do wszelkiego rodzaju maszyn czy choćby nawozem do czegokolwiek. Idealny świat bez łamanych zasad i praw, bez izolacji niebezpiecznych jednostek. Nieważne winnych czy nie, odrzuconych przez system. Kara śmierci stała się niehumanitarna, więc trzymają nas w klatkach.
- Minęło już 2654 dni.- tak, rozmawiam sam ze sobą.
„Podobno dopóki uważam że zwariowałem, jeszcze nie jest źle. Słyszę głosy, tamci ludzie do mnie mówią, z tamtego świata.”
- Już czas...
- Zamknij się!
- Już czas…
- Lepiej mi powiedz jaka będzie pogoda.
- Tam gdzie się wybierasz pogoda nie ma znaczenia…
- Kurwa, zamknij się!
- Już czas…
Coraz częściej spoglądając na krzyż, bardziej go nienawidząc, siebie zresztą też.
„Co się kurwa gapisz, obaj daliśmy się złapać.”
- I co, jak zwykle milczysz frajerze.

Dzień dwa tysiące sześćdziesiąty.
Już od dawna wstaje przed syrena i kilka sekund przed podaniem śniadania waruję pod drzwiami. Jak codziennie zatrzeszczała zasuwa.
- Żarcie mistrzu.
- Cześć chłopaki. Co tam u was? Dziś wychodzę. Może jakaś imprezka pożegnalna?
- Co ty znowu pierdolisz? Jedz! Dalej rozmawiasz ze zmarłymi?
- Ale… - „Kurwa, nie to nie.”  pomyślałem.
- Żryj masz pięć minut.
„Dziś wychodzę. Znalazłem jedyna możliwą drogę na wolność. Pożegnałbym się z tym chujem na krzyżu ale on jedyny ze mną nie gada. Około pięciu minut i będę wolny – dziś w nocy.”
Wyjście było bliżej niż myślałem. Przez cały czas.     
Kolejny dzień minął. Na spacerniaku nawet świeciło słońce, co bardzo rzadko się zdarza. Jak tylko wyłączą światła idę. Światło zgasło. Do oddechu zabrakło około centymetra czy dwóch.

- Już czas…

Dzień dwa tysiące sześćdziesiąty pierwszy.
- Żar… Kurwa mać! – krzyknął strażnik pośpiesznie otwierając drzwi.
- Ale smród! Kurwa! Coś ty debilu zrobił? – krzyczał drugi
- O co ci chodzi? Posprzątają po śmieciu i przyjdzie następny.
- Zamknij się, on był niewinny!
- Tak kurwa, oni wszyscy są niewinni. Pamiętaj nie ma ludzi niewinnych tylko są źle przesłuchani.
- On był niewinny…
- Jaja sobie robisz?
- Kurwa, gazet nie czytasz?
- Nie gadaj tyle, teraz i tak trzeba posprzątać ten syf. Trzeba wezwać ekipę żeby ten śmierdzący wisiorek zdjęli.

            „Teraz już na zawsze pozostanę 8100180 i na zawszę pozostanę w tej celi…”

- Już czas…

            Miesiąc wcześniej.
Na jednym z posterunków, po kolejnych godzinach przesłuchań, policjanci mieli już dość pokrętnych tłumaczeń podejrzanego.
- Wiesz jak wygląda twoja sytuacja, więc nie kręć i opowiadaj wszystko od początku. Mamy dowody i świadków, posiedzisz trochę.
- Kurwa mać, wystarczy. Zabierzcie to ścierwo na śledczy.
Po pokoju przesłuchań weszło jeszcze dwóch gliniarzy.
- Gówno macie, nawet nie wiecie kim jestem. – podejrzany.
- Zabierzcie go…
- A 8100180 i tak już niedługo się powiesi…
Policjantom zbladły twarze, wyglądali na zaskoczonych tym co usłyszeli bo nie do końca w tym momencie wiedzieli o co chodzi…

 

 

01-20.10.2013

żółty kolorem wariatów


od kiedy – nieważne
na Wiejskiej rytualnie gnój rozrzucają

ziemianie z brudem za paznokciami

ograniczą prędkości na chodnikach
zmniejszając racje tlenu

a odkąd pamiętam wciąż są na topie
zaszyte usta i klapki czasem pod prysznic
 

 

20.10.2013

niedosyt istnienia


za progiem jutra
przekraczanym jednocześnie

co ważne w jednym kierunku
plączemy spojrzenia

w codzienność  spraw
usypywanych w kopce

gdzie do chmur nam bliżej
 

 

17.10.2013

centymetr


może dwa do oddechu
poza kolejką

tuż przed muśnięciem
koniuszkiem palca
dziurawą skarpetą

zawieszono wsparcie

 

13.10.2013 

błądząc


pośród nierównych chodników
zrywam wszystkie wczorajsze plakaty
szukam swojego nazwiska

na listach gończych

wciąż żywy wciąż martwy
nie chłonę żółtych świateł

przepływając przez jezdnie
masowane parciejącą gumą

znikam poza kadrem

jeszcze nie tańcząc i nie płacząc
 

 

09.10.2013

na Szczęsnej


ładują baterie i dzielą tlenem
plącząc nieokiełzane palce dłoni
pakują spokój na wynos

tak ten napoczęty na miejscu

jeszcze ciepły i świeży
ukradkiem wciśnięty pod poduszkę
okupowanej nocami kanapy

gdzie i pilot nie jest w stanie pomóc

 

06.10.2013

drżące dłonie

skrywane po kieszeniach
mieszają piasek na szkło przeznaczony
czyszcząc paznokcie

gotowe – nieogryzione

by ukryć je pod pachami
gdzie spokój przybranej postawy
pochłonie resztki tak zwanej - normalności

dla wielu niezdefiniowanej



29.09.2013

czy z drzewa

jeśli tak to na pewno nie zszedł
tylko spadł i to na plecy
co pomogło się wyprostować
i w bólu stanąć na dwóch nogach

by teraz spadać z ławki
i czekać na poklepywanie po plecach
za naturalny zapach człowieczeństwa
na którym muchy żerują

krzątając się wokół setek zadr drzazg
i obtarć upamiętniających pełzanie
pozwalające na aklimatyzację
po każdym rytualnym tańcu z siekierą



27.09.2013

przez mgłę

lecą kawałki drogi
po omacku szukają miejsca
zdążając przeminąć

żegnane czerwienią
jutro będą nam znane

przez chmury odebrane niebu



26.09.2013

tamy pękają

dając upust całym tonom motyli
zalewając szum drzew
galopującym tętnem

łaknąc tlenu
więcej i więcej

z zatrzymanej czasoprzestrzeni
zaciskanej plątaniną ramion
iskrzących jednym impulsem

ładowanym międzylądowaniem
wciąż szybciej i szybciej

do eksplozji szaleństwa
i jedności ciszy
nie czując woni popiołu

błąkających się obcych spojrzeń




22.09.2013

idę powiesić pranie


oby mi sznurka wystarczyło
nie żebym był mokry
łez się wyzbyłem ostatniej wiosny

życie też mi się nie znudziło
zaraz do niego wrócę
po raz drugi trzeci czy szósty

kto by to liczył
zawsze brakuje spinaczy
a jedna z koszul wytapla się w błocie

tylko czemu zawsze ta na karku

 

 

19.09.2013  

na ilu hektarach rozpylimy spokój


jeszcze tej jesieni
przed pierwszym mrożeniem asfaltów

latawce prażąc w słońcu
w koleinach chmur

wyrównamy i znów pomarszczymy krajobraz
na przekór grawitacji

czterech ścian

 

18.09.2013

napoczęty


za dnia

wiedziony rwącym strumieniem
chłonę szepty jego schyłku

nie budzę echa ciszą
przygryzanej wargi

na wiatr nie rzucam smaków
wolności wodospadów

tylko syreny wstrzymują sny
 

 

17.09.2013

po każdej rozbitej fali


o niewinny niczemu brzeg
przesiewamy piasek z klepsydr
przez tłuczone szkło wciąż pustych butelek

z każdym przypływem
zbierając przesolone kamienie
częstujemy mewy

wzywające wrzaskiem odpływ
po którym powieki przysłonią wszechświat
a gwiazdy pozostaną bez imion

 

15.09.2013

impuls

szkółka wiersza
tąpnięcia iluzji
wstrząsnęły całą podłogą

rozszerzył źrenice
nieoczekiwanym marszczeniem pikseli

sunących lawiną
cyfr z rozszczepianych obrazów

wirusem nieopatrznie zassanym

za późno na czerwony alert
gdy strach ucieleśnia się rzeczywistością

 

14.09.2013

„Ernest Em – po drugiej stronie lustra”





Zagubienie
 

Stojąc o krok przed przekroczeniem granicy pomiędzy światami, tak naprawdę nie mam pojęcia, który z nich jest bardziej realny czy chociażby normalny. Droczę się z automatycznie otwierającymi się drzwiami, które wykonują bezwolnie swą monotonną i nieustanną pracę, prowadząc selekcje oczekujących na swoją kolej przed bramą do nieba. Jakby każdy następny dzień, po ich przekroczeniu gwarantował nieustanną nirwanę.
Przecież jestem tu sam, co prawda w dwóch osobach, od zawsze skłóconych miedzy sobą. Z wyraźnymi śladami po zaciśniętej pętli na szyi oraz karku, nie próbując czymkolwiek ich maskować. Sam fakt, iż jestem tu, wahając się przed podjęciem kolejnego kroku, w przód czy w tył, dowodzi tylko o nieporadności czy nieumiejętności w wiązaniu pętli, jak również o złym obliczeniu jej długości. Przy takiej pomyłce, przy samodzielnych skokach na bungee, zamierzony efekt odejścia, najprawdopodobniej byłby w stu procentach skuteczny, w zależności od miejsca lądowania.
Tak więc wracając do obecnego miejsca pobytu, moja niepewność wypełnia otaczającą mnie przestrzeń. Ciśnienie wzrasta do granic zawału, wracając do normy, opada niemalże wstrzymując krążenie. Jeszcze kilka dni temu, okupowałem od dłuższego czasu lóżko. Napady lęku urozmaicały bezustanną obserwację sufitu, który nie spadł a ja nawet na moment się do niego nie zbliżyłem. Kaganiec, darowany mi nie wiadomo, od kogo, prawdopodobnie prezent na któreś urodziny, utrudnia równy oddech. Stawiając dość skuteczny opór przy wypalaniu znalezionych niedopałków papierosów. Od tygodnia liczyłem na znalezienie chociażby jednego, nawet zdeptanego skręta z marychy. Bezskutecznie.
Stoję i czekam na znak, sam nie wiem, od kogo, bo przecież moja podświadomość przypomina mi, że zabiłem boga. Krew, bądź, co bądź boska, jest nie do zmycia. Każde ultrafioletowe czy jakieś inne, cholera wie jakie światło, wykaże jej obecność na moich rękach. Nie czuje żebym zrobił coś złego, w zasadzie nie czuje nic i już nic nie robi na mnie wrażenia.
Nie pamiętam tylko skąd się wzięła zawartość moich kieszeni. Całe garście tabletek, które mój organizm przyjmuje najwyraźniej z taką samą obojętnością, jaka mi towarzyszy w tarciach z otoczeniem. Piasek zbierany chyba z rozbitych klepsydr, które doznały mojego gniewu zarówno jak i setki luster i innych martwych przedmiotów niszczonych w napadach szału. Pozostają jeszcze telefony, do wszystkich i do nikogo i na pewno nie moje. Może zadzwonię, a może zadzwoni ktoś do mnie, chociaż teraz sam nie wiem, po co. Zresztą, zawsze dzwonią nie w porę.
Czas stracił na wartości. Jedyny podział jaki jeszcze zauważam to dzień i noc, na szczęście różniący się natężeniem światła i czasami temperaturą. Jeszcze tu jestem, choć już sam nie wiem po co. Człowiek który chyba chciał mi pomóc, albo po prostu mnie przegonić, co i tak jest nieistotne, dostał niezłą wiązankę składającą się z samych inwektyw, których zasób zdaje się być niewyczerpany.
Po przebudzeniu odchodzę kulejąc, instynktownie kierując się na północ…              
 

Domek z kart (kilkadziesiąt lat wcześniej)


Poranek tego dnia, przywitał mnie dość niespodziewanymi zmianami w domu rodzinnym. Należałoby nadmienić, iż noc była delikatnie mówiąc, niespokojna. Cały parter pokryty był ziemią do kwiatów i nimi samymi, porozrzucanymi w dość chaotyczny sposób. Przy nowej aranżacji, Emi zapomniała chyba o ścieżkach komunikacyjnych, co dość znacznie utrudniało poruszanie się po domu. Ona sama brodziła w swym królestwie, nadal rozmawiając ze swoimi roślinkami, a robiła to każdego dnia, wypalając przy tym niesamowite ilości tytoniu o smaku mięty. Już wtedy podejrzewałem, że oprócz mięty dosypuje do tytoniu dość duże ilości marychy. W zasadzie nikt z domowników nie zwracał uwagi na skorupy doniczek i sporą ilość szkła z potłuczonych butelek po wódce. W powietrzu unosił się zapach tytoniu, świeżej a raczej wilgotnej ziemi, podlanej w ciągu nocy nieokreśloną ilością alkoholu. Edwarda oczywiście już nie było. Przepychali się z Emi całą noc. Nigdy się nie dowiedziałem, które z nich „zdemontowało” szklaną ścianę, która wyróżniała nasz dom na tym dość szarym osiedlu.
Edwarda nigdy nie było. Jak pracował to nie miał czasu na nic innego. Jak kończyła się robota, zazwyczaj pił i przegrywał wszystko co tylko się dało w pokera. Którejś zimy przegrał nawet buty i kurtkę, w tym stanie upojenia nie mogło być mu zimno.
 Emi zajmowała się kwiatami i innym zielskiem, również do palenia, poza tym handlowała czym popadnie, zjeżdżając przy tym niesamowite ilości paliwa, jakby prowadziła firmę transportową.
Razem z Edwardem mieli wspólną rozrywką – obwinianie się nawzajem za całe zło tego świata. Wiem jedno to już była nienawiść.
Nawet nie wiem, czy pamiętali o mnie. Już od dłuższego czasu nie wchodziłem im w drogę. W pamięci utknął mi jeden fragment „rodzinnego szczęścia”. Na pewno była zima. Bawiłem się jakąś zabawką, pewnie wozem strażackim, który dostałem pod choinkę. Emi i Edward stworzyli tak ciepłą i rodzinną atmosferę, która przyćmiła piec kaflowy rozgrzany do czerwoności. Potem już było tylko zimno i daleko do domu. Piec kaflowy stal się jedynym źródłem ciepła.
Edward za jakiś czas zniknął, co nie przyniosło spokoju w domu. Emi coraz częściej znikała, na coraz dłuższe wyprawy handlowe. Można byłoby powiedzieć, że jeździ do Azji czy Afryki, co i tak nie dawało większych efektów.
Odejście ojca zmusiło mnie do wręcz natychmiastowego dorastania. Niejako starałem się być głową domu, w którym tylko ściany mnie słuchały. Jedyną pamiątką po Edwardzie, były nic nie warte gwizdki leszczynowe, wycięte scyzorykiem lata temu. Dźwięki które wydawały z siebie, budziły mnie każdej nocy, w nadziei że już wrócił, co nigdy się nie stało. Po pewnym czasie, bezwartościowe gwizdki wylądowały w piecu, nie dając żadnego ciepła. W tym czasie sen stał się prawdziwą udręką i zaczął budzić we mnie paniczny strach. Były to moje pierwsze wyprawy do piekła, które stały się codziennością. Starałem się nie zasnąć, za wszelka cenę, bezskutecznie. Moment po zaśnięciu, był najbardziej okrutną torturą jaką mogłem sobie wtedy wyobrazić. Spadałem, bezustannie spadałem, jedyne co mnie otaczało to pustka i przerażająca cisza. Spadałem bez końca, trwało to wieczność. Nie byłem już w stanie nawet krzyczeć. Jedynie strach i pustka. Lot do piekła kończył się niespodziewanym powrotem do własnego łóżka. Przerażony i zmęczony zaczynałem uciekać, wiedząc że wieczorem będę musiał tu wrócić i znów bezskutecznie bronić się przed snem. Jedynie ściany mnie słuchały ale nie były wstanie mi pomóc, albo jeszcze nie potrafiłem ich słuchać. Palone krzyże nie pomagały. Zabić boga to jedyne co przychodziło mi do głowy. W tamtym czasie okazało się, że po ojcu została mi jeszcze jedna pamiątka, a mianowicie kawałki żużlu pod skórą na kolanach. Pozostałe mi one po jednym z wyjść do kościoła, gdzie mnie wysłał. Oczekiwał chyba że przyniosę mu odkupienie grzechów. Oczywiście nigdy tam nie dotarłem. Grając w piłkę, przewróciłem się na żużlowej bieżni i ostro pokaleczyłem. Wydłubałem je spod skóry lata później. Nocne loty ustały, gdy przestałem się ich bać, pierwszy raz tracąc czucie. Dziś już wiem jak wygląda moje piekło. Urządzałem je całymi latami.
 

Wyprawy do piekła

 
Dając się ponieść nurtom, wtedy jeszcze w nieznanym kierunku, szukałem wolności. Na wzburzonych falach alkoholu z domieszką różnych innych specyfików, z czasem dochodząc niemalże do dragów, nie zauważałem ogromnych drogowskazów, wskazujących nieuchronny kierunek samozniszczenia. Autodestrukcja stawała się jedynym sposobem na wyrażenie siebie w poszukiwaniu lepszego świata. Początkowo tonęliśmy w samym alkoholu, który był, do dziś nie wiem skąd. Sam fakt że dawał zamierzony efekt wystarczało. Świat, który mnie pochłaniał pozwalał zabić czas, przestrzeń stawała się nieistotna, tym bardziej towarzyszący mi w danym momencie ludzie. Co nie znaczy że nie byli potrzebni, bo na pewno przydatni. Zwłaszcza, jeszcze wtedy dziewczyny, choć one same już dumnie dzierżyły neon „kobiety”. Wprowadziły nas w tajemniczy i utęskniony świat seksu, łączony z morzem wódy i  innych używek, nie bardzo pozostawał w mojej pamięci. Niejednokrotnie przeżywałem „poranek kojota”. Miejsca w których stacjonowaliśmy stały się niemalże świątyniami seksu, wódy a z czasem wszelkich narkotyków. Poranki po całonocnych wojażach, opływały nieznośnym zapachem spuścizny, jakiego nie można sobie wyobrazić po połączeniu wszystkich tych elementów. Towarzystwo było tak rozległe i zmienne, że nie wyniesienie ze sobą jakiejś choroby, graniczyło z cudem. W moim przypadku cud się zdarzył. Niejednokrotne poranne zdychanie spowodowane bólem głowy, brzucha a o genitaliach nie wspomnę. Wrażenia stawały się coraz słabsze, co wzmagało potrzebę odnalezienia sposobu na ich wzmocnienie. Leki dodawane do alkoholu nie przynosiły już większych efektów, mimo iż zdarzało się, że niektórzy w stanie ciężkim trafiali do szpitala. Antybiotyki poszły na bok a ich miejsce zastąpiły psychotropy, połączone z wódą dawały piorunujące efekty. Świat zaczął płonąć i nie tylko w przenośni. Stałem i patrzyłem, w tamtym momencie jeszcze nie byłem świadomy że stworzyłem piekło. Ogień strawił wszystko, nie oszczędzając naszej świątyni. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że nikt nie zginął. Wielokrotnie powracając na pogorzelisko po świątyni rozpusty, w stanie przynajmniej upojenia, odnalazłem piątą stronę świata. Pentagram stał się symbolem wolności duchowej i intelektualnej. Przypomniał o możliwościach znalezienia własnej drogi, nie bacząc na ogólnie przyjęte normy, które i tak od dłuższego czasu nie miały żadnego znaczenia. Wyruszając z osobistą krucjatą, płonął każdy napotkany symbol przeciwstawny moim osobistym wierzeniom. Krzyże stawały do góry nogami, a sam Jezus tracił ręce, by wisiał jedynie na nogach. Po dość krótkim czasie zostałem sam, było mi z tym bardzo wygodnie. Środki bezustannie pompowane w mój organizm, pozwalały przygotować się do walki. Plan był prosty – zabić boga. Już dawno wypompowałem z siebie boski pierwiastek, opętany własnym szaleństwem, tworzyłem te nowe wymiary nierealnych ale wciąż płonących światów. Błąkałem się po nich, przekonany że plamy na dłoniach świadczą o zwycięstwie. Plan został wykonany, co zamiast zadowolenia wywołał pogłębiającą się pustkę. Tracąc czucie a raczej nie posiadając żadnego, rzuciłem się w przepaść. Pragnąłem poczuć senne loty przez nicość i pustkę, w martwej ciszy i ciemności, które towarzyszyły mi w dzieciństwie. Samodzielnie odcinając sobie dopływ tleny straciłem przytomność. Obudziłem się kilka dni później, przywiązany do łóżka szpitalnego. Świat za oknem miał się dobrze, kościelne dzwony nadal biły a ludzie krzątali się jak mrówki, wokół własnych spraw. Cały się trząsłem, pociłem i jedyne na co miałem ochotę to się wyrzygać. Od dawna nie czułem takiego głodu a kac rozrywał skronie. Na pamiątkę moich wędrówek do tamtych światów pozostał mi pentagram na plecach, wypalony a później wytatuowany.
Prawdziwe zderzenie z rzeczywistością miało dopiero nastąpić.

Bolo, jeden z tych z którymi wpadłem w to cale gówno w jednym czasie. Łączyła nas niezrozumiała więź samozniszczenia. Nie można tu mówić o przyjaźni, bo każdy z nas był  w stanie sprzedać drugiego w chwilach słabości za choćby najmniejszą porcję prochów. Dziś nie wiem, a raczej nie pamiętam kto kogo w to wciągnął, teraz już nie miało to znaczenia. Bolo palnął sobie w łeb z broni własnego ojca, kilka dni po tym jak sam twierdził że spotkał i zmieszał z gównem samego Jezusa. Ludzie umierają a niektórzy nawet na własnych warunkach. Niejednokrotnie sam chciałem pójść w jego ślady, ale nie byłem wstanie się poruszyć co skutecznie uniemożliwiało podjęcia jakichkolwiek kroków w tym kierunku. Nawet nie wiem gdzie został pochowany. Pewnie jak inni nam podobni, zgnił na śmietniku tego świata, który bezustannie tworzyliśmy.

 Jako czysty i coraz bardziej zagubiony, zostałem przygarnięty przez Emi. Syn marnotrawny powrócił. Dałem się przekonać do wstąpienia do grupy wsparcia, żebym tylko nie wrócił do nałogów. Co prawda pozostał mi jeden, tytoń wypalany w ilościach hurtowych, dość skutecznie uszczuplał portfel Emi. Spotkania były dwa razy w tygodniu, a co niedzielę ciągnięto całą grupę do kościoła, gdzie nigdy nie dotarłem. Z plakietką wyklętego przez społeczeństwo na własne życzenie, wstawałem przed grupą, dumnie patrząc przed siebie, mówiłem:
– Ernest Em, alkoholik i narkoman, czysty od…  i tak dalej i tak dalej. Nie czułem się na miejscy ani tym bardziej winny czegokolwiek i komukolwiek. Potrzebowałem planu dnia, a nie opowieści o wyprawach do moich światów.
Po jakimś czasie leki zaczęły działać, zacząłem się podnosić.

 
Uśpienie

 
Porzuciwszy i tak dość często zmieniane grupy wsparcia obłąkanych (jak je nazywałem), pomoc psychologów i psychiatrów, z których żaden nie był mi potrzebny, a już na pewno nie był w stanie mi pomóc. Przypominałem już prawie człowieka i zacząłem poszukiwanie pracy. Pierwszą robotą, jaką dostałem, była pomoc w domu pogrzebowym. Kopanie dołów na cmentarzach, noszenie trumien, zarówno pustych jak i ze zmarłymi. Nie wytrzymałem tam długo. Coraz częściej uczestniczyłem w pochówkach ludzi, których wciągnąłem w dragi. Musiałem zmienić zajęcie. Równie dobrze mogłem zająć miejsce, któregoś z nich.
Przez moment bezrobotny, nadal trzeźwy i czysty, szukałem swojego miejsca. Nawet wyszedłem do ludzi, co tak naprawdę nie było proste nie pijąc żadnego alkoholu. Znowu moja inność stawała się problemem. Ze skrajności w skrajność – często to słyszałem. Uznałem, że problemem jest otoczenie, które mnie zna aż za dobrze, więc postanowiłem je zmienić. Nie zastanawiając się długo, spakowałem plecak i mimo stanowczego sprzeciwu Emi, wyjechałem.
Dwa dni później, mając wynajętą stancję, znalazłem pracę w sklepie z dywanami, panelami i wszystkim innym czym można wykończyć podłogę. Mając już swój plan dnia, którego trzymałem się kurczowo, spędzając tyle czasu w pracy, ile się dało. W wolnych chwilach włóczyłem się poznając miasto. Moja skłonność do nałogów dawała o sobie znać. Rozpoczynałem testy na wytrzymałość, dawkując sobie alkohol w małych ilościach i w dość dużych odstępach czasu. Wydawało się że chyba mogę normalnie funkcjonować.
W tym momencie, na mojej drodze pojawiła się ona, kobieta, która spojrzała na mnie jak na człowieka. W jej spojrzeniu było coś, co dało mi jakąś dziwną energię. Po jakimś czasie zaczęliśmy się spotykać, wkrótce zamieszkując razem w nowym mieszkaniu. Jednak cuda się zdarzają, jeszcze niedawno skazany na samozagładę, tryskałem szczęściem. Ukochana kobieta u boku, awans w pracy i otwierająca się przed nami możliwość kupienia mieszkania – bajka. Ewa, ja i mające lada chwila przyjść na świat nasze szczęście. Myśl, że zaraz będę ojcem napawała mnie dumą i dodawała nieziemskiej energii. Wszystko szło jak należy, nawet kupiłem samochód, żebyśmy nie  musieli tłuc się autobusami. Moment narodzin okazał się krytyczny, po dwóch latach błogiego i beztroskiego życia, Ewa poznała moje drugie wcielenie – ciemną stronę tak skrzętnie skrywaną przed światem. Pępkowe świętowałem dwa tygodnie, wlewając w siebie wszystko co tylko miało procenty. Nie opierając się i dragom. Kompletnie spłukany i nieświadomy upływającego czasu, wróciłem do domu. Ewa z naszą córką Wiktorią już tam były. Zatrzaskując mi drzwi przed nosem, Ewa poszła wyrzucić moje rzeczy przez okno, prosto na parking. To był pierwszy raz, kiedy wyrzuciła mnie z domu. Z pespektywy czasu, oboje wiemy, że nie powinna już nigdy pozwolić mi wrócić. Po kilku tygodniach walki ze sobą dostałem zielone światło. Sytuacja coraz częściej zaczynała się powtarzać. Okazji do świętowania nie brakowało a czas imprez był coraz dłuższy. Nie zdając sobie sprawy, zatoczyłem koło i znalazłem się w punkcie wyjścia. Po dwóch latach huśtawki, znalazłem spakowaną walizkę przed drzwiami. Zamki były zmienione. To był szósty i ostatni raz, jak zostałem wywalony z domu.


Przebudzenie

 
Zostałem na własne życzenie przygarnięty przez ulicę. Postanowiłem jednak zrobić użytek z moich nałogów. Skrzętnie je ukrywając, dotarłem do ludzi, którzy umożliwili mi zarabianie pieniędzy na handlu całym tym gównem, od którego byłem uzależniony. Na ten moment było to najlepsze z możliwych rozwiązań. Miałem dostęp do wszystkiego czego potrzebowałem i zarabiałem na tym kasę. W końcu było mnie stać na wynajęcie jakiegoś mieszkania i zakup samochodu. Po zebraniu grona zaufanych i oddanych klientów, stałem się dosłownie domokrążcą. Zniknięcie z ulicy było bardzo wygodne i dość bezpieczne przy tym czym się zajmowałem. Starałem się panować nad własnym nałogiem. Brałem tylko tyle ile potrzebowałem, nie pozwalając sobie na świętowanie każdego dnia tygodnia. Do każdego nowego klienta, podchodziłem z dość dużą ostrożnością w obawie przed wpadką w szpony wymiaru sprawiedliwości. Mimo że każdy klient był z polecenia i dokładnie wiedziałem od kogo. Starałem się być ostrożny, choć sam nie wiem jak udawało mi się to wszystko trzymać we względnym porządku, mając taki bałagan w życiu.
Któregoś dnia zadzwonił telefon z informacją, że będzie kontaktowała się kobieta z prośbą o dostawę. Nazywałem to telefonem zaufania. Po chwili zadzwoniła, zamówiła dostawę pod wskazany adres. Miało być rutynowo – wyjazd – dostawa – powrót i po robocie. Zamówienie dotyczyło niewielkiej ilości marychy, z czego oczywiście nie byłem zadowolony, bo tego dnia to było jedyne zlecenie.
Po dotarciu na miejsce świat przewrócił się do góry nogami. Z krótkiej, standardowej wizyty zrobiła się wielogodzinna rozmowa, na wszelkie możliwe tematy. Szybko przeszliśmy na ty. Martyna przewróciła mi w głowie. Atmosfera panująca na naszych spotkaniach była dość niepokojąca. Bywałem w jej mieszkaniu co wieczór. Nieświadomie powoli odstawiając dragi. Wypalałem jedynie niewielkie ilości trawy i całe mnóstwo papierosów. Ciśnienie między nami rosło. Przez moment zastanawiałem się czy aby na pewno, nie pogubiłem się miedzy rzeczywistością a iluzją. Po pewnym czasie głównym miejscem naszych spotkań było łóżko, a jedynym dylematem było czy pierwszy seks czy kolacja. Zawsze już zimna i późna kolacja, spadała na drugie miejsce. Poznawaliśmy się coraz lepiej i nie wiedzieć czemu, zaczęły rosnąć między nami coraz większe bariery. Martyna nalegała żebym wrócił do rodziny, której w tamtym momencie nie widziałem dwa lata. Nie znalazłem w sobie tyle odwagi i chęci do powrotu do Ewy i Wiktorii. Jedynym efektem jej nacisków, były pieniądze, które zacząłem im wysyłać co i tak nie trwało długo.
Martyna wyjechała na wakacje z mężem, któremu pozwoliła wrócić do domu, wstrzymując rozwód. Oczywiście wiedziałem o zaistniałej sytuacji, a nasze spotkania po jej powrocie urwały się. Zająłem się swoim handlem na całego i większą skalę. Z czasem Martyna zerwała ze mną kontakt całkowicie. Byłem świadomy, że moja nazwijmy to „praca” stanowiła nie mały problem. Zacząłem wracać do dragów, na szczęście nie zatracając się w nich całkowicie. Po rozstaniu z Martyną stałem się na tyle nieostrożny, że dałem się złapać z niewielka ilością jakiegoś zielska.
Drugiego dnia pobytu na śledczym odezwał się głód – potrzebowałem towaru. Początkowo trafiłem do izolatki a w końcu do więziennego szpitala. Odtrucie i przymusowy odwyk nie dopuszczał do mnie myśli, że moi dostawcy z każdym dniem coraz bardziej tracą cierpliwość. Kompletowanie dowodów przeciwko mnie trwało około trzech miesięcy. Materiał dowodowy był na tyle slaby, ze zostałem skazany za posiadanie i handel miękkimi narkotykami. Dwa lata w zawieszeniu na trzy. Po około czterech miesiącach wyszedłem na wolność, czysty i trzeźwy jak nigdy.
Jakimś cudem udało mi się rozliczyć z moimi dostawcami. Byłem mimo to spalony, przez nieudolnych gliniarzy, chcących koniecznie zamknąć mnie na długie lata. Po raz kolejny zostałem zmuszony do ucieczki, jeszcze wtedy nie wiedząc, że przed sobą nie ucieknę.
Kolejne duże miasto – betonowa dżungla cuchnąca spalinami. Oczyma wyobraźni widziałem jak płonie, już nienawidziłem tego miejsca a dopiero tu przyjechałem. Prawie za ostatnie pieniądze, wynająłem coś co miało przypominać mieszkanie a było zwykłą norą w piwnicy. Nieważne, bo nie padało na głowę. Na pobliskiej stacji benzynowej, jakimś cudem dostałem robotę. Za marne grosze zapierdalałem od świtu do późnej nocy, robiąc za popychadło i tankując samochody. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zacząłem handlować zielskiem, oczywiście sobie nie żałując. Wróciły stare zainteresowania. W każdej wolnej chwili, których i tak było mało zacząłem zgłębiać tajniki satanizmu. Snułem plany o własnej sekcie i zatopieniu we krwi całej tej zachłannej instytucji, ogłupiającej ludzi.
Po pobiciu kierownika stacji zostałem zwolniony. Któregoś dnia nie wytrzymałem pomiatania mną i wybiłem skurwielowi cztery zęby, łamiąc nos śmietnikiem ze stali nierdzewnej. Dobrze że mnie powstrzymano, bo bym go zabił. Przez fakt, że byłem tam przyjęty na czarno obyło się bez policji, ale kasy za prawie cały przepracowany miesiąc też nie dostałem.
Mój handel zielskiem kwitł w najlepsze. Kontakty były coraz szersze a i kasa coraz lepsza. Tkwiłem w swej norze, codziennie zachodząc po fajki na pobliską stację benzynową. Gdy w końcu kupiłem samochód, tankowałem tam codziennie, tylko po to żeby ten chuj nigdy o mnie nie zapomniał. Czekałem tylko na pretekst, żeby ponownie połamać mu nos, którego nigdy już nie dostałem. Byłem jak szarańcza niosąca zniszczenie.
Z czasem gdy imprezy były niemal codziennie, zapomniałem o planach stworzenia sekty. Na jednej z imprez poznałem kobietę, która w ogóle nie pasowała do tego otoczenia. Marika była piękną brunetką, tak grzeczną i ułożoną, że momentami nie wiedziałem jak mam się przy niej zachować. Onieśmielała mnie. Młoda, inteligentna i widocznie trochę zagubiona. Moim zdaniem, ewidentnie nie na swoim miejscu. Chcąc jej darować całego tego syfu, który był dostępny w moim świecie, starałem się jak tylko mogłem izolować ją od tego. Zamierzony efekt był zupełnie odwrotny. Czas spędzany razem wydłużał się coraz bardziej, a wypalane zielsko nie dawało jakichkolwiek efektów. Odstawiłem na dobre  dragi. Okupowane przez nas pokoje motelowe całymi weekendami przesiąknięte były zapachem seksu i zielska. Seks był nieziemski a czas tracił znaczenie. W tygodniu Marika znikała, nie wiem gdzie, by na weekend się pojawić. Trwało to miesiącami. Snuliśmy plany wspólnego życia. Byliśmy jednością, stworzeni dla siebie, dopasowani w każdym calu, ciesząc się nawet wspólnym milczeniem. Plan był prosty, wyjeżdżamy i zaczynamy normalne życie. Byłem szczęśliwy, my i kanapki z salcesonem do roboty. Może nawet domek z białym płotem.
Historia jednak lubi się powtarzać, Marika zniknęła bez śladu. Nie wiedziałem gdzie jeszcze mogę jej szukać, dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Czekałem na nią tygodniami,  powoli tonąc w dragach. Tracąc kompletnie czucie na otaczający mnie świat, uzależniony od wszystkiego, wróciłem do mojego piekła. Paląc wszystko za sobą spadałem w nicość. Ulice przyjmują przecież wszystkie śmieci tego świata.
 

Odejście

 
…instynktownie kierując się na północ, do chłodu coraz bardziej zbliżonego do tego, który tkwił od dawna w moim wnętrzu. Niszcząc po drodze wszystkich napotkanych ludzi w swoim życiu, nadal nieświadomy uciekałem sam przed sobą.
Zaraz znów będzie padał śnieg. W dzieciństwie zawsze chciałem rozpalić ognisko w środku zimy, a dziś stało się ono jedynym ratunkiem przed zamarznięciem. W tym momencie było mi już wszystko jedno. Po dotarciu do swojego legowiska w lesie, nawet nie miałem zamiaru rozpalać ognia. Po paru godzinach na mrozie, ogarnęło mnie niesamowite ciepło. Resztką sił podniosłem się z zaspy, w której poległem i ruszyłem ku pobliskiej drodze. Po wdrapaniu się z przydrożnego rowu na jezdnię, bez namysłu ruszyłem w kierunku światła. Czułem jedynie zapach zieleni. Słysząc przeraźliwy pisk, klęknąłem rozkładając ręce ku górze mamrocząc: - To ja, wysłannik piekieł…

 Teraz już przez wieczność, będę tkwił po drugiej stronie lustra, licząc na odkrycie dłoni wywołanej odrobiną pary…

 

 
01-09.09.2013


 

chemia bólu


wtłaczana prawdopodobnie jednorazowo
w dość nienaturalne kody kreskowe

wywołujące uciążliwe dźwięki

nieopatrznie budzonych czytników
drzemiących niemalże wszędzie

każdym nieporadnym krokiem
niebędącym oddaleniem

od narodzin

utęsknionego nowego świata

 

30.08.2013

wybierz swoją iluzję


na początkowej fali głodu
dryfując pod szeregami płonących jarzeniówek
mkniesz z rąk do rąk
bezwiednie tonąc w eterze

nieświadomie trącony odpływem

i jedną zgrabną jakże pewną linią
znaczącą winy aż pod skórę i do pierwszych kości
społecznie zwichrowanego kręgosłupa
podobno możliwe do usunięcia

wycięte - rzucone muchom

paradoksalnie karmionym nadzieją obfitego obiadu
rzuconego przez okno
z wysokości nieistotnej liczby pięter
budzonego i gotowego do podania
na zasranym chodniku

witając wśród żywych
 

27.08.2013

dłoń na szybie


wywoływana niewielką ilości pary
łagodzi spojrzenie
błądzące wśród palców

pomogłem ją uwięzić

jakbym wiedział więcej
niż wymagała tego sytuacja

wciąż wzrastającego ciśnienia

 

16.08.2013