„Ernest Em – po drugiej stronie lustra”





Zagubienie
 

Stojąc o krok przed przekroczeniem granicy pomiędzy światami, tak naprawdę nie mam pojęcia, który z nich jest bardziej realny czy chociażby normalny. Droczę się z automatycznie otwierającymi się drzwiami, które wykonują bezwolnie swą monotonną i nieustanną pracę, prowadząc selekcje oczekujących na swoją kolej przed bramą do nieba. Jakby każdy następny dzień, po ich przekroczeniu gwarantował nieustanną nirwanę.
Przecież jestem tu sam, co prawda w dwóch osobach, od zawsze skłóconych miedzy sobą. Z wyraźnymi śladami po zaciśniętej pętli na szyi oraz karku, nie próbując czymkolwiek ich maskować. Sam fakt, iż jestem tu, wahając się przed podjęciem kolejnego kroku, w przód czy w tył, dowodzi tylko o nieporadności czy nieumiejętności w wiązaniu pętli, jak również o złym obliczeniu jej długości. Przy takiej pomyłce, przy samodzielnych skokach na bungee, zamierzony efekt odejścia, najprawdopodobniej byłby w stu procentach skuteczny, w zależności od miejsca lądowania.
Tak więc wracając do obecnego miejsca pobytu, moja niepewność wypełnia otaczającą mnie przestrzeń. Ciśnienie wzrasta do granic zawału, wracając do normy, opada niemalże wstrzymując krążenie. Jeszcze kilka dni temu, okupowałem od dłuższego czasu lóżko. Napady lęku urozmaicały bezustanną obserwację sufitu, który nie spadł a ja nawet na moment się do niego nie zbliżyłem. Kaganiec, darowany mi nie wiadomo, od kogo, prawdopodobnie prezent na któreś urodziny, utrudnia równy oddech. Stawiając dość skuteczny opór przy wypalaniu znalezionych niedopałków papierosów. Od tygodnia liczyłem na znalezienie chociażby jednego, nawet zdeptanego skręta z marychy. Bezskutecznie.
Stoję i czekam na znak, sam nie wiem, od kogo, bo przecież moja podświadomość przypomina mi, że zabiłem boga. Krew, bądź, co bądź boska, jest nie do zmycia. Każde ultrafioletowe czy jakieś inne, cholera wie jakie światło, wykaże jej obecność na moich rękach. Nie czuje żebym zrobił coś złego, w zasadzie nie czuje nic i już nic nie robi na mnie wrażenia.
Nie pamiętam tylko skąd się wzięła zawartość moich kieszeni. Całe garście tabletek, które mój organizm przyjmuje najwyraźniej z taką samą obojętnością, jaka mi towarzyszy w tarciach z otoczeniem. Piasek zbierany chyba z rozbitych klepsydr, które doznały mojego gniewu zarówno jak i setki luster i innych martwych przedmiotów niszczonych w napadach szału. Pozostają jeszcze telefony, do wszystkich i do nikogo i na pewno nie moje. Może zadzwonię, a może zadzwoni ktoś do mnie, chociaż teraz sam nie wiem, po co. Zresztą, zawsze dzwonią nie w porę.
Czas stracił na wartości. Jedyny podział jaki jeszcze zauważam to dzień i noc, na szczęście różniący się natężeniem światła i czasami temperaturą. Jeszcze tu jestem, choć już sam nie wiem po co. Człowiek który chyba chciał mi pomóc, albo po prostu mnie przegonić, co i tak jest nieistotne, dostał niezłą wiązankę składającą się z samych inwektyw, których zasób zdaje się być niewyczerpany.
Po przebudzeniu odchodzę kulejąc, instynktownie kierując się na północ…              
 

Domek z kart (kilkadziesiąt lat wcześniej)


Poranek tego dnia, przywitał mnie dość niespodziewanymi zmianami w domu rodzinnym. Należałoby nadmienić, iż noc była delikatnie mówiąc, niespokojna. Cały parter pokryty był ziemią do kwiatów i nimi samymi, porozrzucanymi w dość chaotyczny sposób. Przy nowej aranżacji, Emi zapomniała chyba o ścieżkach komunikacyjnych, co dość znacznie utrudniało poruszanie się po domu. Ona sama brodziła w swym królestwie, nadal rozmawiając ze swoimi roślinkami, a robiła to każdego dnia, wypalając przy tym niesamowite ilości tytoniu o smaku mięty. Już wtedy podejrzewałem, że oprócz mięty dosypuje do tytoniu dość duże ilości marychy. W zasadzie nikt z domowników nie zwracał uwagi na skorupy doniczek i sporą ilość szkła z potłuczonych butelek po wódce. W powietrzu unosił się zapach tytoniu, świeżej a raczej wilgotnej ziemi, podlanej w ciągu nocy nieokreśloną ilością alkoholu. Edwarda oczywiście już nie było. Przepychali się z Emi całą noc. Nigdy się nie dowiedziałem, które z nich „zdemontowało” szklaną ścianę, która wyróżniała nasz dom na tym dość szarym osiedlu.
Edwarda nigdy nie było. Jak pracował to nie miał czasu na nic innego. Jak kończyła się robota, zazwyczaj pił i przegrywał wszystko co tylko się dało w pokera. Którejś zimy przegrał nawet buty i kurtkę, w tym stanie upojenia nie mogło być mu zimno.
 Emi zajmowała się kwiatami i innym zielskiem, również do palenia, poza tym handlowała czym popadnie, zjeżdżając przy tym niesamowite ilości paliwa, jakby prowadziła firmę transportową.
Razem z Edwardem mieli wspólną rozrywką – obwinianie się nawzajem za całe zło tego świata. Wiem jedno to już była nienawiść.
Nawet nie wiem, czy pamiętali o mnie. Już od dłuższego czasu nie wchodziłem im w drogę. W pamięci utknął mi jeden fragment „rodzinnego szczęścia”. Na pewno była zima. Bawiłem się jakąś zabawką, pewnie wozem strażackim, który dostałem pod choinkę. Emi i Edward stworzyli tak ciepłą i rodzinną atmosferę, która przyćmiła piec kaflowy rozgrzany do czerwoności. Potem już było tylko zimno i daleko do domu. Piec kaflowy stal się jedynym źródłem ciepła.
Edward za jakiś czas zniknął, co nie przyniosło spokoju w domu. Emi coraz częściej znikała, na coraz dłuższe wyprawy handlowe. Można byłoby powiedzieć, że jeździ do Azji czy Afryki, co i tak nie dawało większych efektów.
Odejście ojca zmusiło mnie do wręcz natychmiastowego dorastania. Niejako starałem się być głową domu, w którym tylko ściany mnie słuchały. Jedyną pamiątką po Edwardzie, były nic nie warte gwizdki leszczynowe, wycięte scyzorykiem lata temu. Dźwięki które wydawały z siebie, budziły mnie każdej nocy, w nadziei że już wrócił, co nigdy się nie stało. Po pewnym czasie, bezwartościowe gwizdki wylądowały w piecu, nie dając żadnego ciepła. W tym czasie sen stał się prawdziwą udręką i zaczął budzić we mnie paniczny strach. Były to moje pierwsze wyprawy do piekła, które stały się codziennością. Starałem się nie zasnąć, za wszelka cenę, bezskutecznie. Moment po zaśnięciu, był najbardziej okrutną torturą jaką mogłem sobie wtedy wyobrazić. Spadałem, bezustannie spadałem, jedyne co mnie otaczało to pustka i przerażająca cisza. Spadałem bez końca, trwało to wieczność. Nie byłem już w stanie nawet krzyczeć. Jedynie strach i pustka. Lot do piekła kończył się niespodziewanym powrotem do własnego łóżka. Przerażony i zmęczony zaczynałem uciekać, wiedząc że wieczorem będę musiał tu wrócić i znów bezskutecznie bronić się przed snem. Jedynie ściany mnie słuchały ale nie były wstanie mi pomóc, albo jeszcze nie potrafiłem ich słuchać. Palone krzyże nie pomagały. Zabić boga to jedyne co przychodziło mi do głowy. W tamtym czasie okazało się, że po ojcu została mi jeszcze jedna pamiątka, a mianowicie kawałki żużlu pod skórą na kolanach. Pozostałe mi one po jednym z wyjść do kościoła, gdzie mnie wysłał. Oczekiwał chyba że przyniosę mu odkupienie grzechów. Oczywiście nigdy tam nie dotarłem. Grając w piłkę, przewróciłem się na żużlowej bieżni i ostro pokaleczyłem. Wydłubałem je spod skóry lata później. Nocne loty ustały, gdy przestałem się ich bać, pierwszy raz tracąc czucie. Dziś już wiem jak wygląda moje piekło. Urządzałem je całymi latami.
 

Wyprawy do piekła

 
Dając się ponieść nurtom, wtedy jeszcze w nieznanym kierunku, szukałem wolności. Na wzburzonych falach alkoholu z domieszką różnych innych specyfików, z czasem dochodząc niemalże do dragów, nie zauważałem ogromnych drogowskazów, wskazujących nieuchronny kierunek samozniszczenia. Autodestrukcja stawała się jedynym sposobem na wyrażenie siebie w poszukiwaniu lepszego świata. Początkowo tonęliśmy w samym alkoholu, który był, do dziś nie wiem skąd. Sam fakt że dawał zamierzony efekt wystarczało. Świat, który mnie pochłaniał pozwalał zabić czas, przestrzeń stawała się nieistotna, tym bardziej towarzyszący mi w danym momencie ludzie. Co nie znaczy że nie byli potrzebni, bo na pewno przydatni. Zwłaszcza, jeszcze wtedy dziewczyny, choć one same już dumnie dzierżyły neon „kobiety”. Wprowadziły nas w tajemniczy i utęskniony świat seksu, łączony z morzem wódy i  innych używek, nie bardzo pozostawał w mojej pamięci. Niejednokrotnie przeżywałem „poranek kojota”. Miejsca w których stacjonowaliśmy stały się niemalże świątyniami seksu, wódy a z czasem wszelkich narkotyków. Poranki po całonocnych wojażach, opływały nieznośnym zapachem spuścizny, jakiego nie można sobie wyobrazić po połączeniu wszystkich tych elementów. Towarzystwo było tak rozległe i zmienne, że nie wyniesienie ze sobą jakiejś choroby, graniczyło z cudem. W moim przypadku cud się zdarzył. Niejednokrotne poranne zdychanie spowodowane bólem głowy, brzucha a o genitaliach nie wspomnę. Wrażenia stawały się coraz słabsze, co wzmagało potrzebę odnalezienia sposobu na ich wzmocnienie. Leki dodawane do alkoholu nie przynosiły już większych efektów, mimo iż zdarzało się, że niektórzy w stanie ciężkim trafiali do szpitala. Antybiotyki poszły na bok a ich miejsce zastąpiły psychotropy, połączone z wódą dawały piorunujące efekty. Świat zaczął płonąć i nie tylko w przenośni. Stałem i patrzyłem, w tamtym momencie jeszcze nie byłem świadomy że stworzyłem piekło. Ogień strawił wszystko, nie oszczędzając naszej świątyni. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że nikt nie zginął. Wielokrotnie powracając na pogorzelisko po świątyni rozpusty, w stanie przynajmniej upojenia, odnalazłem piątą stronę świata. Pentagram stał się symbolem wolności duchowej i intelektualnej. Przypomniał o możliwościach znalezienia własnej drogi, nie bacząc na ogólnie przyjęte normy, które i tak od dłuższego czasu nie miały żadnego znaczenia. Wyruszając z osobistą krucjatą, płonął każdy napotkany symbol przeciwstawny moim osobistym wierzeniom. Krzyże stawały do góry nogami, a sam Jezus tracił ręce, by wisiał jedynie na nogach. Po dość krótkim czasie zostałem sam, było mi z tym bardzo wygodnie. Środki bezustannie pompowane w mój organizm, pozwalały przygotować się do walki. Plan był prosty – zabić boga. Już dawno wypompowałem z siebie boski pierwiastek, opętany własnym szaleństwem, tworzyłem te nowe wymiary nierealnych ale wciąż płonących światów. Błąkałem się po nich, przekonany że plamy na dłoniach świadczą o zwycięstwie. Plan został wykonany, co zamiast zadowolenia wywołał pogłębiającą się pustkę. Tracąc czucie a raczej nie posiadając żadnego, rzuciłem się w przepaść. Pragnąłem poczuć senne loty przez nicość i pustkę, w martwej ciszy i ciemności, które towarzyszyły mi w dzieciństwie. Samodzielnie odcinając sobie dopływ tleny straciłem przytomność. Obudziłem się kilka dni później, przywiązany do łóżka szpitalnego. Świat za oknem miał się dobrze, kościelne dzwony nadal biły a ludzie krzątali się jak mrówki, wokół własnych spraw. Cały się trząsłem, pociłem i jedyne na co miałem ochotę to się wyrzygać. Od dawna nie czułem takiego głodu a kac rozrywał skronie. Na pamiątkę moich wędrówek do tamtych światów pozostał mi pentagram na plecach, wypalony a później wytatuowany.
Prawdziwe zderzenie z rzeczywistością miało dopiero nastąpić.

Bolo, jeden z tych z którymi wpadłem w to cale gówno w jednym czasie. Łączyła nas niezrozumiała więź samozniszczenia. Nie można tu mówić o przyjaźni, bo każdy z nas był  w stanie sprzedać drugiego w chwilach słabości za choćby najmniejszą porcję prochów. Dziś nie wiem, a raczej nie pamiętam kto kogo w to wciągnął, teraz już nie miało to znaczenia. Bolo palnął sobie w łeb z broni własnego ojca, kilka dni po tym jak sam twierdził że spotkał i zmieszał z gównem samego Jezusa. Ludzie umierają a niektórzy nawet na własnych warunkach. Niejednokrotnie sam chciałem pójść w jego ślady, ale nie byłem wstanie się poruszyć co skutecznie uniemożliwiało podjęcia jakichkolwiek kroków w tym kierunku. Nawet nie wiem gdzie został pochowany. Pewnie jak inni nam podobni, zgnił na śmietniku tego świata, który bezustannie tworzyliśmy.

 Jako czysty i coraz bardziej zagubiony, zostałem przygarnięty przez Emi. Syn marnotrawny powrócił. Dałem się przekonać do wstąpienia do grupy wsparcia, żebym tylko nie wrócił do nałogów. Co prawda pozostał mi jeden, tytoń wypalany w ilościach hurtowych, dość skutecznie uszczuplał portfel Emi. Spotkania były dwa razy w tygodniu, a co niedzielę ciągnięto całą grupę do kościoła, gdzie nigdy nie dotarłem. Z plakietką wyklętego przez społeczeństwo na własne życzenie, wstawałem przed grupą, dumnie patrząc przed siebie, mówiłem:
– Ernest Em, alkoholik i narkoman, czysty od…  i tak dalej i tak dalej. Nie czułem się na miejscy ani tym bardziej winny czegokolwiek i komukolwiek. Potrzebowałem planu dnia, a nie opowieści o wyprawach do moich światów.
Po jakimś czasie leki zaczęły działać, zacząłem się podnosić.

 
Uśpienie

 
Porzuciwszy i tak dość często zmieniane grupy wsparcia obłąkanych (jak je nazywałem), pomoc psychologów i psychiatrów, z których żaden nie był mi potrzebny, a już na pewno nie był w stanie mi pomóc. Przypominałem już prawie człowieka i zacząłem poszukiwanie pracy. Pierwszą robotą, jaką dostałem, była pomoc w domu pogrzebowym. Kopanie dołów na cmentarzach, noszenie trumien, zarówno pustych jak i ze zmarłymi. Nie wytrzymałem tam długo. Coraz częściej uczestniczyłem w pochówkach ludzi, których wciągnąłem w dragi. Musiałem zmienić zajęcie. Równie dobrze mogłem zająć miejsce, któregoś z nich.
Przez moment bezrobotny, nadal trzeźwy i czysty, szukałem swojego miejsca. Nawet wyszedłem do ludzi, co tak naprawdę nie było proste nie pijąc żadnego alkoholu. Znowu moja inność stawała się problemem. Ze skrajności w skrajność – często to słyszałem. Uznałem, że problemem jest otoczenie, które mnie zna aż za dobrze, więc postanowiłem je zmienić. Nie zastanawiając się długo, spakowałem plecak i mimo stanowczego sprzeciwu Emi, wyjechałem.
Dwa dni później, mając wynajętą stancję, znalazłem pracę w sklepie z dywanami, panelami i wszystkim innym czym można wykończyć podłogę. Mając już swój plan dnia, którego trzymałem się kurczowo, spędzając tyle czasu w pracy, ile się dało. W wolnych chwilach włóczyłem się poznając miasto. Moja skłonność do nałogów dawała o sobie znać. Rozpoczynałem testy na wytrzymałość, dawkując sobie alkohol w małych ilościach i w dość dużych odstępach czasu. Wydawało się że chyba mogę normalnie funkcjonować.
W tym momencie, na mojej drodze pojawiła się ona, kobieta, która spojrzała na mnie jak na człowieka. W jej spojrzeniu było coś, co dało mi jakąś dziwną energię. Po jakimś czasie zaczęliśmy się spotykać, wkrótce zamieszkując razem w nowym mieszkaniu. Jednak cuda się zdarzają, jeszcze niedawno skazany na samozagładę, tryskałem szczęściem. Ukochana kobieta u boku, awans w pracy i otwierająca się przed nami możliwość kupienia mieszkania – bajka. Ewa, ja i mające lada chwila przyjść na świat nasze szczęście. Myśl, że zaraz będę ojcem napawała mnie dumą i dodawała nieziemskiej energii. Wszystko szło jak należy, nawet kupiłem samochód, żebyśmy nie  musieli tłuc się autobusami. Moment narodzin okazał się krytyczny, po dwóch latach błogiego i beztroskiego życia, Ewa poznała moje drugie wcielenie – ciemną stronę tak skrzętnie skrywaną przed światem. Pępkowe świętowałem dwa tygodnie, wlewając w siebie wszystko co tylko miało procenty. Nie opierając się i dragom. Kompletnie spłukany i nieświadomy upływającego czasu, wróciłem do domu. Ewa z naszą córką Wiktorią już tam były. Zatrzaskując mi drzwi przed nosem, Ewa poszła wyrzucić moje rzeczy przez okno, prosto na parking. To był pierwszy raz, kiedy wyrzuciła mnie z domu. Z pespektywy czasu, oboje wiemy, że nie powinna już nigdy pozwolić mi wrócić. Po kilku tygodniach walki ze sobą dostałem zielone światło. Sytuacja coraz częściej zaczynała się powtarzać. Okazji do świętowania nie brakowało a czas imprez był coraz dłuższy. Nie zdając sobie sprawy, zatoczyłem koło i znalazłem się w punkcie wyjścia. Po dwóch latach huśtawki, znalazłem spakowaną walizkę przed drzwiami. Zamki były zmienione. To był szósty i ostatni raz, jak zostałem wywalony z domu.


Przebudzenie

 
Zostałem na własne życzenie przygarnięty przez ulicę. Postanowiłem jednak zrobić użytek z moich nałogów. Skrzętnie je ukrywając, dotarłem do ludzi, którzy umożliwili mi zarabianie pieniędzy na handlu całym tym gównem, od którego byłem uzależniony. Na ten moment było to najlepsze z możliwych rozwiązań. Miałem dostęp do wszystkiego czego potrzebowałem i zarabiałem na tym kasę. W końcu było mnie stać na wynajęcie jakiegoś mieszkania i zakup samochodu. Po zebraniu grona zaufanych i oddanych klientów, stałem się dosłownie domokrążcą. Zniknięcie z ulicy było bardzo wygodne i dość bezpieczne przy tym czym się zajmowałem. Starałem się panować nad własnym nałogiem. Brałem tylko tyle ile potrzebowałem, nie pozwalając sobie na świętowanie każdego dnia tygodnia. Do każdego nowego klienta, podchodziłem z dość dużą ostrożnością w obawie przed wpadką w szpony wymiaru sprawiedliwości. Mimo że każdy klient był z polecenia i dokładnie wiedziałem od kogo. Starałem się być ostrożny, choć sam nie wiem jak udawało mi się to wszystko trzymać we względnym porządku, mając taki bałagan w życiu.
Któregoś dnia zadzwonił telefon z informacją, że będzie kontaktowała się kobieta z prośbą o dostawę. Nazywałem to telefonem zaufania. Po chwili zadzwoniła, zamówiła dostawę pod wskazany adres. Miało być rutynowo – wyjazd – dostawa – powrót i po robocie. Zamówienie dotyczyło niewielkiej ilości marychy, z czego oczywiście nie byłem zadowolony, bo tego dnia to było jedyne zlecenie.
Po dotarciu na miejsce świat przewrócił się do góry nogami. Z krótkiej, standardowej wizyty zrobiła się wielogodzinna rozmowa, na wszelkie możliwe tematy. Szybko przeszliśmy na ty. Martyna przewróciła mi w głowie. Atmosfera panująca na naszych spotkaniach była dość niepokojąca. Bywałem w jej mieszkaniu co wieczór. Nieświadomie powoli odstawiając dragi. Wypalałem jedynie niewielkie ilości trawy i całe mnóstwo papierosów. Ciśnienie między nami rosło. Przez moment zastanawiałem się czy aby na pewno, nie pogubiłem się miedzy rzeczywistością a iluzją. Po pewnym czasie głównym miejscem naszych spotkań było łóżko, a jedynym dylematem było czy pierwszy seks czy kolacja. Zawsze już zimna i późna kolacja, spadała na drugie miejsce. Poznawaliśmy się coraz lepiej i nie wiedzieć czemu, zaczęły rosnąć między nami coraz większe bariery. Martyna nalegała żebym wrócił do rodziny, której w tamtym momencie nie widziałem dwa lata. Nie znalazłem w sobie tyle odwagi i chęci do powrotu do Ewy i Wiktorii. Jedynym efektem jej nacisków, były pieniądze, które zacząłem im wysyłać co i tak nie trwało długo.
Martyna wyjechała na wakacje z mężem, któremu pozwoliła wrócić do domu, wstrzymując rozwód. Oczywiście wiedziałem o zaistniałej sytuacji, a nasze spotkania po jej powrocie urwały się. Zająłem się swoim handlem na całego i większą skalę. Z czasem Martyna zerwała ze mną kontakt całkowicie. Byłem świadomy, że moja nazwijmy to „praca” stanowiła nie mały problem. Zacząłem wracać do dragów, na szczęście nie zatracając się w nich całkowicie. Po rozstaniu z Martyną stałem się na tyle nieostrożny, że dałem się złapać z niewielka ilością jakiegoś zielska.
Drugiego dnia pobytu na śledczym odezwał się głód – potrzebowałem towaru. Początkowo trafiłem do izolatki a w końcu do więziennego szpitala. Odtrucie i przymusowy odwyk nie dopuszczał do mnie myśli, że moi dostawcy z każdym dniem coraz bardziej tracą cierpliwość. Kompletowanie dowodów przeciwko mnie trwało około trzech miesięcy. Materiał dowodowy był na tyle slaby, ze zostałem skazany za posiadanie i handel miękkimi narkotykami. Dwa lata w zawieszeniu na trzy. Po około czterech miesiącach wyszedłem na wolność, czysty i trzeźwy jak nigdy.
Jakimś cudem udało mi się rozliczyć z moimi dostawcami. Byłem mimo to spalony, przez nieudolnych gliniarzy, chcących koniecznie zamknąć mnie na długie lata. Po raz kolejny zostałem zmuszony do ucieczki, jeszcze wtedy nie wiedząc, że przed sobą nie ucieknę.
Kolejne duże miasto – betonowa dżungla cuchnąca spalinami. Oczyma wyobraźni widziałem jak płonie, już nienawidziłem tego miejsca a dopiero tu przyjechałem. Prawie za ostatnie pieniądze, wynająłem coś co miało przypominać mieszkanie a było zwykłą norą w piwnicy. Nieważne, bo nie padało na głowę. Na pobliskiej stacji benzynowej, jakimś cudem dostałem robotę. Za marne grosze zapierdalałem od świtu do późnej nocy, robiąc za popychadło i tankując samochody. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zacząłem handlować zielskiem, oczywiście sobie nie żałując. Wróciły stare zainteresowania. W każdej wolnej chwili, których i tak było mało zacząłem zgłębiać tajniki satanizmu. Snułem plany o własnej sekcie i zatopieniu we krwi całej tej zachłannej instytucji, ogłupiającej ludzi.
Po pobiciu kierownika stacji zostałem zwolniony. Któregoś dnia nie wytrzymałem pomiatania mną i wybiłem skurwielowi cztery zęby, łamiąc nos śmietnikiem ze stali nierdzewnej. Dobrze że mnie powstrzymano, bo bym go zabił. Przez fakt, że byłem tam przyjęty na czarno obyło się bez policji, ale kasy za prawie cały przepracowany miesiąc też nie dostałem.
Mój handel zielskiem kwitł w najlepsze. Kontakty były coraz szersze a i kasa coraz lepsza. Tkwiłem w swej norze, codziennie zachodząc po fajki na pobliską stację benzynową. Gdy w końcu kupiłem samochód, tankowałem tam codziennie, tylko po to żeby ten chuj nigdy o mnie nie zapomniał. Czekałem tylko na pretekst, żeby ponownie połamać mu nos, którego nigdy już nie dostałem. Byłem jak szarańcza niosąca zniszczenie.
Z czasem gdy imprezy były niemal codziennie, zapomniałem o planach stworzenia sekty. Na jednej z imprez poznałem kobietę, która w ogóle nie pasowała do tego otoczenia. Marika była piękną brunetką, tak grzeczną i ułożoną, że momentami nie wiedziałem jak mam się przy niej zachować. Onieśmielała mnie. Młoda, inteligentna i widocznie trochę zagubiona. Moim zdaniem, ewidentnie nie na swoim miejscu. Chcąc jej darować całego tego syfu, który był dostępny w moim świecie, starałem się jak tylko mogłem izolować ją od tego. Zamierzony efekt był zupełnie odwrotny. Czas spędzany razem wydłużał się coraz bardziej, a wypalane zielsko nie dawało jakichkolwiek efektów. Odstawiłem na dobre  dragi. Okupowane przez nas pokoje motelowe całymi weekendami przesiąknięte były zapachem seksu i zielska. Seks był nieziemski a czas tracił znaczenie. W tygodniu Marika znikała, nie wiem gdzie, by na weekend się pojawić. Trwało to miesiącami. Snuliśmy plany wspólnego życia. Byliśmy jednością, stworzeni dla siebie, dopasowani w każdym calu, ciesząc się nawet wspólnym milczeniem. Plan był prosty, wyjeżdżamy i zaczynamy normalne życie. Byłem szczęśliwy, my i kanapki z salcesonem do roboty. Może nawet domek z białym płotem.
Historia jednak lubi się powtarzać, Marika zniknęła bez śladu. Nie wiedziałem gdzie jeszcze mogę jej szukać, dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Czekałem na nią tygodniami,  powoli tonąc w dragach. Tracąc kompletnie czucie na otaczający mnie świat, uzależniony od wszystkiego, wróciłem do mojego piekła. Paląc wszystko za sobą spadałem w nicość. Ulice przyjmują przecież wszystkie śmieci tego świata.
 

Odejście

 
…instynktownie kierując się na północ, do chłodu coraz bardziej zbliżonego do tego, który tkwił od dawna w moim wnętrzu. Niszcząc po drodze wszystkich napotkanych ludzi w swoim życiu, nadal nieświadomy uciekałem sam przed sobą.
Zaraz znów będzie padał śnieg. W dzieciństwie zawsze chciałem rozpalić ognisko w środku zimy, a dziś stało się ono jedynym ratunkiem przed zamarznięciem. W tym momencie było mi już wszystko jedno. Po dotarciu do swojego legowiska w lesie, nawet nie miałem zamiaru rozpalać ognia. Po paru godzinach na mrozie, ogarnęło mnie niesamowite ciepło. Resztką sił podniosłem się z zaspy, w której poległem i ruszyłem ku pobliskiej drodze. Po wdrapaniu się z przydrożnego rowu na jezdnię, bez namysłu ruszyłem w kierunku światła. Czułem jedynie zapach zieleni. Słysząc przeraźliwy pisk, klęknąłem rozkładając ręce ku górze mamrocząc: - To ja, wysłannik piekieł…

 Teraz już przez wieczność, będę tkwił po drugiej stronie lustra, licząc na odkrycie dłoni wywołanej odrobiną pary…

 

 
01-09.09.2013


 

Brak komentarzy: