Zagubienie
Stojąc
o krok przed przekroczeniem granicy pomiędzy światami, tak naprawdę nie mam
pojęcia, który z nich jest bardziej realny czy chociażby normalny. Droczę się z
automatycznie otwierającymi się drzwiami, które wykonują bezwolnie swą
monotonną i nieustanną pracę, prowadząc selekcje oczekujących na swoją kolej
przed bramą do nieba. Jakby każdy następny dzień, po ich przekroczeniu
gwarantował nieustanną nirwanę.
Przecież
jestem tu sam, co prawda w dwóch osobach, od zawsze skłóconych miedzy sobą. Z
wyraźnymi śladami po zaciśniętej pętli na szyi oraz karku, nie próbując
czymkolwiek ich maskować. Sam fakt, iż jestem tu, wahając się przed podjęciem
kolejnego kroku, w przód czy w tył, dowodzi tylko o nieporadności czy
nieumiejętności w wiązaniu pętli, jak również o złym obliczeniu jej długości.
Przy takiej pomyłce, przy samodzielnych skokach na bungee, zamierzony efekt
odejścia, najprawdopodobniej byłby w stu procentach skuteczny, w zależności od
miejsca lądowania. Tak więc wracając do obecnego miejsca pobytu, moja niepewność wypełnia otaczającą mnie przestrzeń. Ciśnienie wzrasta do granic zawału, wracając do normy, opada niemalże wstrzymując krążenie. Jeszcze kilka dni temu, okupowałem od dłuższego czasu lóżko. Napady lęku urozmaicały bezustanną obserwację sufitu, który nie spadł a ja nawet na moment się do niego nie zbliżyłem. Kaganiec, darowany mi nie wiadomo, od kogo, prawdopodobnie prezent na któreś urodziny, utrudnia równy oddech. Stawiając dość skuteczny opór przy wypalaniu znalezionych niedopałków papierosów. Od tygodnia liczyłem na znalezienie chociażby jednego, nawet zdeptanego skręta z marychy. Bezskutecznie.
Stoję i czekam na znak, sam nie wiem, od kogo, bo przecież moja podświadomość przypomina mi, że zabiłem boga. Krew, bądź, co bądź boska, jest nie do zmycia. Każde ultrafioletowe czy jakieś inne, cholera wie jakie światło, wykaże jej obecność na moich rękach. Nie czuje żebym zrobił coś złego, w zasadzie nie czuje nic i już nic nie robi na mnie wrażenia.
Nie pamiętam tylko skąd się wzięła zawartość moich kieszeni. Całe garście tabletek, które mój organizm przyjmuje najwyraźniej z taką samą obojętnością, jaka mi towarzyszy w tarciach z otoczeniem. Piasek zbierany chyba z rozbitych klepsydr, które doznały mojego gniewu zarówno jak i setki luster i innych martwych przedmiotów niszczonych w napadach szału. Pozostają jeszcze telefony, do wszystkich i do nikogo i na pewno nie moje. Może zadzwonię, a może zadzwoni ktoś do mnie, chociaż teraz sam nie wiem, po co. Zresztą, zawsze dzwonią nie w porę.
Czas stracił na wartości. Jedyny podział jaki jeszcze zauważam to dzień i noc, na szczęście różniący się natężeniem światła i czasami temperaturą. Jeszcze tu jestem, choć już sam nie wiem po co. Człowiek który chyba chciał mi pomóc, albo po prostu mnie przegonić, co i tak jest nieistotne, dostał niezłą wiązankę składającą się z samych inwektyw, których zasób zdaje się być niewyczerpany.
Po przebudzeniu odchodzę kulejąc, instynktownie kierując się na północ…
Domek
z kart (kilkadziesiąt lat wcześniej)
Poranek
tego dnia, przywitał mnie dość niespodziewanymi zmianami w domu rodzinnym.
Należałoby nadmienić, iż noc była delikatnie mówiąc, niespokojna. Cały parter
pokryty był ziemią do kwiatów i nimi samymi, porozrzucanymi w dość chaotyczny
sposób. Przy nowej aranżacji, Emi zapomniała chyba o ścieżkach komunikacyjnych,
co dość znacznie utrudniało poruszanie się po domu. Ona sama brodziła w swym
królestwie, nadal rozmawiając ze swoimi roślinkami, a robiła to każdego dnia, wypalając
przy tym niesamowite ilości tytoniu o smaku mięty. Już wtedy podejrzewałem, że
oprócz mięty dosypuje do tytoniu dość duże ilości marychy. W zasadzie nikt z
domowników nie zwracał uwagi na skorupy doniczek i sporą ilość szkła z
potłuczonych butelek po wódce. W powietrzu unosił się zapach tytoniu, świeżej a
raczej wilgotnej ziemi, podlanej w ciągu nocy nieokreśloną ilością alkoholu.
Edwarda oczywiście już nie było. Przepychali się z Emi całą noc. Nigdy się nie
dowiedziałem, które z nich „zdemontowało” szklaną ścianę, która wyróżniała nasz
dom na tym dość szarym osiedlu.
Edwarda
nigdy nie było. Jak pracował to nie miał czasu na nic innego. Jak kończyła się
robota, zazwyczaj pił i przegrywał wszystko co tylko się dało w pokera. Którejś
zimy przegrał nawet buty i kurtkę, w tym stanie upojenia nie mogło być mu
zimno.Emi zajmowała się kwiatami i innym zielskiem, również do palenia, poza tym handlowała czym popadnie, zjeżdżając przy tym niesamowite ilości paliwa, jakby prowadziła firmę transportową.
Razem z Edwardem mieli wspólną rozrywką – obwinianie się nawzajem za całe zło tego świata. Wiem jedno to już była nienawiść.
Nawet nie wiem, czy pamiętali o mnie. Już od dłuższego czasu nie wchodziłem im w drogę. W pamięci utknął mi jeden fragment „rodzinnego szczęścia”. Na pewno była zima. Bawiłem się jakąś zabawką, pewnie wozem strażackim, który dostałem pod choinkę. Emi i Edward stworzyli tak ciepłą i rodzinną atmosferę, która przyćmiła piec kaflowy rozgrzany do czerwoności. Potem już było tylko zimno i daleko do domu. Piec kaflowy stal się jedynym źródłem ciepła.
Edward za jakiś czas zniknął, co nie przyniosło spokoju w domu. Emi coraz częściej znikała, na coraz dłuższe wyprawy handlowe. Można byłoby powiedzieć, że jeździ do Azji czy Afryki, co i tak nie dawało większych efektów.
Odejście ojca zmusiło mnie do wręcz natychmiastowego dorastania. Niejako starałem się być głową domu, w którym tylko ściany mnie słuchały. Jedyną pamiątką po Edwardzie, były nic nie warte gwizdki leszczynowe, wycięte scyzorykiem lata temu. Dźwięki które wydawały z siebie, budziły mnie każdej nocy, w nadziei że już wrócił, co nigdy się nie stało. Po pewnym czasie, bezwartościowe gwizdki wylądowały w piecu, nie dając żadnego ciepła. W tym czasie sen stał się prawdziwą udręką i zaczął budzić we mnie paniczny strach. Były to moje pierwsze wyprawy do piekła, które stały się codziennością. Starałem się nie zasnąć, za wszelka cenę, bezskutecznie. Moment po zaśnięciu, był najbardziej okrutną torturą jaką mogłem sobie wtedy wyobrazić. Spadałem, bezustannie spadałem, jedyne co mnie otaczało to pustka i przerażająca cisza. Spadałem bez końca, trwało to wieczność. Nie byłem już w stanie nawet krzyczeć. Jedynie strach i pustka. Lot do piekła kończył się niespodziewanym powrotem do własnego łóżka. Przerażony i zmęczony zaczynałem uciekać, wiedząc że wieczorem będę musiał tu wrócić i znów bezskutecznie bronić się przed snem. Jedynie ściany mnie słuchały ale nie były wstanie mi pomóc, albo jeszcze nie potrafiłem ich słuchać. Palone krzyże nie pomagały. Zabić boga to jedyne co przychodziło mi do głowy. W tamtym czasie okazało się, że po ojcu została mi jeszcze jedna pamiątka, a mianowicie kawałki żużlu pod skórą na kolanach. Pozostałe mi one po jednym z wyjść do kościoła, gdzie mnie wysłał. Oczekiwał chyba że przyniosę mu odkupienie grzechów. Oczywiście nigdy tam nie dotarłem. Grając w piłkę, przewróciłem się na żużlowej bieżni i ostro pokaleczyłem. Wydłubałem je spod skóry lata później. Nocne loty ustały, gdy przestałem się ich bać, pierwszy raz tracąc czucie. Dziś już wiem jak wygląda moje piekło. Urządzałem je całymi latami.
Wyprawy
do piekła
Dając
się ponieść nurtom, wtedy jeszcze w nieznanym kierunku, szukałem wolności. Na
wzburzonych falach alkoholu z domieszką różnych innych specyfików, z czasem
dochodząc niemalże do dragów, nie zauważałem ogromnych drogowskazów,
wskazujących nieuchronny kierunek samozniszczenia. Autodestrukcja stawała się
jedynym sposobem na wyrażenie siebie w poszukiwaniu lepszego świata. Początkowo
tonęliśmy w samym alkoholu, który był, do dziś nie wiem skąd. Sam fakt że dawał
zamierzony efekt wystarczało. Świat, który mnie pochłaniał pozwalał zabić czas,
przestrzeń stawała się nieistotna, tym bardziej towarzyszący mi w danym momencie
ludzie. Co nie znaczy że nie byli potrzebni, bo na pewno przydatni. Zwłaszcza,
jeszcze wtedy dziewczyny, choć one same już dumnie dzierżyły neon „kobiety”.
Wprowadziły nas w tajemniczy i utęskniony świat seksu, łączony z morzem wódy
i innych używek, nie bardzo pozostawał w
mojej pamięci. Niejednokrotnie przeżywałem „poranek kojota”. Miejsca w których
stacjonowaliśmy stały się niemalże świątyniami seksu, wódy a z czasem wszelkich
narkotyków. Poranki po całonocnych wojażach, opływały nieznośnym zapachem
spuścizny, jakiego nie można sobie wyobrazić po połączeniu wszystkich tych
elementów. Towarzystwo było tak rozległe i zmienne, że nie wyniesienie ze sobą
jakiejś choroby, graniczyło z cudem. W moim przypadku cud się zdarzył.
Niejednokrotne poranne zdychanie spowodowane bólem głowy, brzucha a o
genitaliach nie wspomnę. Wrażenia stawały się coraz słabsze, co wzmagało
potrzebę odnalezienia sposobu na ich wzmocnienie. Leki dodawane do alkoholu nie
przynosiły już większych efektów, mimo iż zdarzało się, że niektórzy w stanie
ciężkim trafiali do szpitala. Antybiotyki poszły na bok a ich miejsce zastąpiły
psychotropy, połączone z wódą dawały piorunujące efekty. Świat zaczął płonąć i
nie tylko w przenośni. Stałem i patrzyłem, w tamtym momencie jeszcze nie byłem
świadomy że stworzyłem piekło. Ogień strawił wszystko, nie oszczędzając naszej
świątyni. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że nikt nie zginął. Wielokrotnie
powracając na pogorzelisko po świątyni rozpusty, w stanie przynajmniej
upojenia, odnalazłem piątą stronę świata. Pentagram stał się symbolem wolności
duchowej i intelektualnej. Przypomniał o możliwościach znalezienia własnej
drogi, nie bacząc na ogólnie przyjęte normy, które i tak od dłuższego czasu nie
miały żadnego znaczenia. Wyruszając z osobistą krucjatą, płonął każdy napotkany
symbol przeciwstawny moim osobistym wierzeniom. Krzyże stawały do góry nogami,
a sam Jezus tracił ręce, by wisiał jedynie na nogach. Po dość krótkim czasie
zostałem sam, było mi z tym bardzo wygodnie. Środki bezustannie pompowane w mój
organizm, pozwalały przygotować się do walki. Plan był prosty – zabić boga. Już
dawno wypompowałem z siebie boski pierwiastek, opętany własnym szaleństwem,
tworzyłem te nowe wymiary nierealnych ale wciąż płonących światów. Błąkałem się
po nich, przekonany że plamy na dłoniach świadczą o zwycięstwie. Plan został
wykonany, co zamiast zadowolenia wywołał pogłębiającą się pustkę. Tracąc czucie
a raczej nie posiadając żadnego, rzuciłem się w przepaść. Pragnąłem poczuć
senne loty przez nicość i pustkę, w martwej ciszy i ciemności, które
towarzyszyły mi w dzieciństwie. Samodzielnie odcinając sobie dopływ tleny
straciłem przytomność. Obudziłem się kilka dni później, przywiązany do łóżka
szpitalnego. Świat za oknem miał się dobrze, kościelne dzwony nadal biły a ludzie
krzątali się jak mrówki, wokół własnych spraw. Cały się trząsłem, pociłem i
jedyne na co miałem ochotę to się wyrzygać. Od dawna nie czułem takiego głodu a
kac rozrywał skronie. Na pamiątkę moich wędrówek do tamtych światów pozostał mi
pentagram na plecach, wypalony a później wytatuowany.
Prawdziwe
zderzenie z rzeczywistością miało dopiero nastąpić.
Bolo,
jeden z tych z którymi wpadłem w to cale gówno w jednym czasie. Łączyła nas
niezrozumiała więź samozniszczenia. Nie można tu mówić o przyjaźni, bo każdy z
nas był w stanie sprzedać drugiego w
chwilach słabości za choćby najmniejszą porcję prochów. Dziś nie wiem, a raczej
nie pamiętam kto kogo w to wciągnął, teraz już nie miało to znaczenia. Bolo
palnął sobie w łeb z broni własnego ojca, kilka dni po tym jak sam twierdził że
spotkał i zmieszał z gównem samego Jezusa. Ludzie umierają a niektórzy nawet na
własnych warunkach. Niejednokrotnie sam chciałem pójść w jego ślady, ale nie
byłem wstanie się poruszyć co skutecznie uniemożliwiało podjęcia jakichkolwiek
kroków w tym kierunku. Nawet nie wiem gdzie został pochowany. Pewnie jak inni
nam podobni, zgnił na śmietniku tego świata, który bezustannie tworzyliśmy.
Po jakimś czasie leki zaczęły działać, zacząłem się podnosić.
Uśpienie
Przez moment bezrobotny, nadal trzeźwy i czysty, szukałem swojego miejsca. Nawet wyszedłem do ludzi, co tak naprawdę nie było proste nie pijąc żadnego alkoholu. Znowu moja inność stawała się problemem. Ze skrajności w skrajność – często to słyszałem. Uznałem, że problemem jest otoczenie, które mnie zna aż za dobrze, więc postanowiłem je zmienić. Nie zastanawiając się długo, spakowałem plecak i mimo stanowczego sprzeciwu Emi, wyjechałem.
Dwa dni później, mając wynajętą stancję, znalazłem pracę w sklepie z dywanami, panelami i wszystkim innym czym można wykończyć podłogę. Mając już swój plan dnia, którego trzymałem się kurczowo, spędzając tyle czasu w pracy, ile się dało. W wolnych chwilach włóczyłem się poznając miasto. Moja skłonność do nałogów dawała o sobie znać. Rozpoczynałem testy na wytrzymałość, dawkując sobie alkohol w małych ilościach i w dość dużych odstępach czasu. Wydawało się że chyba mogę normalnie funkcjonować.
W tym momencie, na mojej drodze pojawiła się ona, kobieta, która spojrzała na mnie jak na człowieka. W jej spojrzeniu było coś, co dało mi jakąś dziwną energię. Po jakimś czasie zaczęliśmy się spotykać, wkrótce zamieszkując razem w nowym mieszkaniu. Jednak cuda się zdarzają, jeszcze niedawno skazany na samozagładę, tryskałem szczęściem. Ukochana kobieta u boku, awans w pracy i otwierająca się przed nami możliwość kupienia mieszkania – bajka. Ewa, ja i mające lada chwila przyjść na świat nasze szczęście. Myśl, że zaraz będę ojcem napawała mnie dumą i dodawała nieziemskiej energii. Wszystko szło jak należy, nawet kupiłem samochód, żebyśmy nie musieli tłuc się autobusami. Moment narodzin okazał się krytyczny, po dwóch latach błogiego i beztroskiego życia, Ewa poznała moje drugie wcielenie – ciemną stronę tak skrzętnie skrywaną przed światem. Pępkowe świętowałem dwa tygodnie, wlewając w siebie wszystko co tylko miało procenty. Nie opierając się i dragom. Kompletnie spłukany i nieświadomy upływającego czasu, wróciłem do domu. Ewa z naszą córką Wiktorią już tam były. Zatrzaskując mi drzwi przed nosem, Ewa poszła wyrzucić moje rzeczy przez okno, prosto na parking. To był pierwszy raz, kiedy wyrzuciła mnie z domu. Z pespektywy czasu, oboje wiemy, że nie powinna już nigdy pozwolić mi wrócić. Po kilku tygodniach walki ze sobą dostałem zielone światło. Sytuacja coraz częściej zaczynała się powtarzać. Okazji do świętowania nie brakowało a czas imprez był coraz dłuższy. Nie zdając sobie sprawy, zatoczyłem koło i znalazłem się w punkcie wyjścia. Po dwóch latach huśtawki, znalazłem spakowaną walizkę przed drzwiami. Zamki były zmienione. To był szósty i ostatni raz, jak zostałem wywalony z domu.
Przebudzenie
Zostałem
na własne życzenie przygarnięty przez ulicę. Postanowiłem jednak zrobić użytek
z moich nałogów. Skrzętnie je ukrywając, dotarłem do ludzi, którzy umożliwili
mi zarabianie pieniędzy na handlu całym tym gównem, od którego byłem
uzależniony. Na ten moment było to najlepsze z możliwych rozwiązań. Miałem
dostęp do wszystkiego czego potrzebowałem i zarabiałem na tym kasę. W końcu
było mnie stać na wynajęcie jakiegoś mieszkania i zakup samochodu. Po zebraniu
grona zaufanych i oddanych klientów, stałem się dosłownie domokrążcą.
Zniknięcie z ulicy było bardzo wygodne i dość bezpieczne przy tym czym się
zajmowałem. Starałem się panować nad własnym nałogiem. Brałem tylko tyle ile
potrzebowałem, nie pozwalając sobie na świętowanie każdego dnia tygodnia. Do
każdego nowego klienta, podchodziłem z dość dużą ostrożnością w obawie przed
wpadką w szpony wymiaru sprawiedliwości. Mimo że każdy klient był z polecenia i
dokładnie wiedziałem od kogo. Starałem się być ostrożny, choć sam nie wiem jak
udawało mi się to wszystko trzymać we względnym porządku, mając taki bałagan w
życiu.
Któregoś
dnia zadzwonił telefon z informacją, że będzie kontaktowała się kobieta z
prośbą o dostawę. Nazywałem to telefonem zaufania. Po chwili zadzwoniła,
zamówiła dostawę pod wskazany adres. Miało być rutynowo – wyjazd – dostawa –
powrót i po robocie. Zamówienie dotyczyło niewielkiej ilości marychy, z czego
oczywiście nie byłem zadowolony, bo tego dnia to było jedyne zlecenie.Po dotarciu na miejsce świat przewrócił się do góry nogami. Z krótkiej, standardowej wizyty zrobiła się wielogodzinna rozmowa, na wszelkie możliwe tematy. Szybko przeszliśmy na ty. Martyna przewróciła mi w głowie. Atmosfera panująca na naszych spotkaniach była dość niepokojąca. Bywałem w jej mieszkaniu co wieczór. Nieświadomie powoli odstawiając dragi. Wypalałem jedynie niewielkie ilości trawy i całe mnóstwo papierosów. Ciśnienie między nami rosło. Przez moment zastanawiałem się czy aby na pewno, nie pogubiłem się miedzy rzeczywistością a iluzją. Po pewnym czasie głównym miejscem naszych spotkań było łóżko, a jedynym dylematem było czy pierwszy seks czy kolacja. Zawsze już zimna i późna kolacja, spadała na drugie miejsce. Poznawaliśmy się coraz lepiej i nie wiedzieć czemu, zaczęły rosnąć między nami coraz większe bariery. Martyna nalegała żebym wrócił do rodziny, której w tamtym momencie nie widziałem dwa lata. Nie znalazłem w sobie tyle odwagi i chęci do powrotu do Ewy i Wiktorii. Jedynym efektem jej nacisków, były pieniądze, które zacząłem im wysyłać co i tak nie trwało długo.
Martyna wyjechała na wakacje z mężem, któremu pozwoliła wrócić do domu, wstrzymując rozwód. Oczywiście wiedziałem o zaistniałej sytuacji, a nasze spotkania po jej powrocie urwały się. Zająłem się swoim handlem na całego i większą skalę. Z czasem Martyna zerwała ze mną kontakt całkowicie. Byłem świadomy, że moja nazwijmy to „praca” stanowiła nie mały problem. Zacząłem wracać do dragów, na szczęście nie zatracając się w nich całkowicie. Po rozstaniu z Martyną stałem się na tyle nieostrożny, że dałem się złapać z niewielka ilością jakiegoś zielska.
Drugiego dnia pobytu na śledczym odezwał się głód – potrzebowałem towaru. Początkowo trafiłem do izolatki a w końcu do więziennego szpitala. Odtrucie i przymusowy odwyk nie dopuszczał do mnie myśli, że moi dostawcy z każdym dniem coraz bardziej tracą cierpliwość. Kompletowanie dowodów przeciwko mnie trwało około trzech miesięcy. Materiał dowodowy był na tyle slaby, ze zostałem skazany za posiadanie i handel miękkimi narkotykami. Dwa lata w zawieszeniu na trzy. Po około czterech miesiącach wyszedłem na wolność, czysty i trzeźwy jak nigdy.
Jakimś cudem udało mi się rozliczyć z moimi dostawcami. Byłem mimo to spalony, przez nieudolnych gliniarzy, chcących koniecznie zamknąć mnie na długie lata. Po raz kolejny zostałem zmuszony do ucieczki, jeszcze wtedy nie wiedząc, że przed sobą nie ucieknę.
Kolejne duże miasto – betonowa dżungla cuchnąca spalinami. Oczyma wyobraźni widziałem jak płonie, już nienawidziłem tego miejsca a dopiero tu przyjechałem. Prawie za ostatnie pieniądze, wynająłem coś co miało przypominać mieszkanie a było zwykłą norą w piwnicy. Nieważne, bo nie padało na głowę. Na pobliskiej stacji benzynowej, jakimś cudem dostałem robotę. Za marne grosze zapierdalałem od świtu do późnej nocy, robiąc za popychadło i tankując samochody. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zacząłem handlować zielskiem, oczywiście sobie nie żałując. Wróciły stare zainteresowania. W każdej wolnej chwili, których i tak było mało zacząłem zgłębiać tajniki satanizmu. Snułem plany o własnej sekcie i zatopieniu we krwi całej tej zachłannej instytucji, ogłupiającej ludzi.
Po pobiciu kierownika stacji zostałem zwolniony. Któregoś dnia nie wytrzymałem pomiatania mną i wybiłem skurwielowi cztery zęby, łamiąc nos śmietnikiem ze stali nierdzewnej. Dobrze że mnie powstrzymano, bo bym go zabił. Przez fakt, że byłem tam przyjęty na czarno obyło się bez policji, ale kasy za prawie cały przepracowany miesiąc też nie dostałem.
Mój handel zielskiem kwitł w najlepsze. Kontakty były coraz szersze a i kasa coraz lepsza. Tkwiłem w swej norze, codziennie zachodząc po fajki na pobliską stację benzynową. Gdy w końcu kupiłem samochód, tankowałem tam codziennie, tylko po to żeby ten chuj nigdy o mnie nie zapomniał. Czekałem tylko na pretekst, żeby ponownie połamać mu nos, którego nigdy już nie dostałem. Byłem jak szarańcza niosąca zniszczenie.
Z czasem gdy imprezy były niemal codziennie, zapomniałem o planach stworzenia sekty. Na jednej z imprez poznałem kobietę, która w ogóle nie pasowała do tego otoczenia. Marika była piękną brunetką, tak grzeczną i ułożoną, że momentami nie wiedziałem jak mam się przy niej zachować. Onieśmielała mnie. Młoda, inteligentna i widocznie trochę zagubiona. Moim zdaniem, ewidentnie nie na swoim miejscu. Chcąc jej darować całego tego syfu, który był dostępny w moim świecie, starałem się jak tylko mogłem izolować ją od tego. Zamierzony efekt był zupełnie odwrotny. Czas spędzany razem wydłużał się coraz bardziej, a wypalane zielsko nie dawało jakichkolwiek efektów. Odstawiłem na dobre dragi. Okupowane przez nas pokoje motelowe całymi weekendami przesiąknięte były zapachem seksu i zielska. Seks był nieziemski a czas tracił znaczenie. W tygodniu Marika znikała, nie wiem gdzie, by na weekend się pojawić. Trwało to miesiącami. Snuliśmy plany wspólnego życia. Byliśmy jednością, stworzeni dla siebie, dopasowani w każdym calu, ciesząc się nawet wspólnym milczeniem. Plan był prosty, wyjeżdżamy i zaczynamy normalne życie. Byłem szczęśliwy, my i kanapki z salcesonem do roboty. Może nawet domek z białym płotem.
Historia jednak lubi się powtarzać, Marika zniknęła bez śladu. Nie wiedziałem gdzie jeszcze mogę jej szukać, dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Czekałem na nią tygodniami, powoli tonąc w dragach. Tracąc kompletnie czucie na otaczający mnie świat, uzależniony od wszystkiego, wróciłem do mojego piekła. Paląc wszystko za sobą spadałem w nicość. Ulice przyjmują przecież wszystkie śmieci tego świata.
Odejście
Zaraz znów będzie padał śnieg. W dzieciństwie zawsze chciałem rozpalić ognisko w środku zimy, a dziś stało się ono jedynym ratunkiem przed zamarznięciem. W tym momencie było mi już wszystko jedno. Po dotarciu do swojego legowiska w lesie, nawet nie miałem zamiaru rozpalać ognia. Po paru godzinach na mrozie, ogarnęło mnie niesamowite ciepło. Resztką sił podniosłem się z zaspy, w której poległem i ruszyłem ku pobliskiej drodze. Po wdrapaniu się z przydrożnego rowu na jezdnię, bez namysłu ruszyłem w kierunku światła. Czułem jedynie zapach zieleni. Słysząc przeraźliwy pisk, klęknąłem rozkładając ręce ku górze mamrocząc: - To ja, wysłannik piekieł…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz