Wiatr stawiał tak ogromny opór,
że z ledwością dawałem radę się poruszać. Każdy krok to nie lada wyzwaniem, a
utrzymanie jednego kierunku nie było możliwe. Całe ciało drętwiało od
przerażającego chłodu. Nie jestem nawet wstanie określić, czy to był mróz, bo
to, co ograniczało widoczność niemalże do zera, to nie był śnieg, a piasek. Nie
wiedząc, gdzie jestem i dlaczego, nie mając pojęcia jak się tu znalazłem
przecinek walczyłem z naturą i sam ze sobą przecinek nie chcąc się poddać, mimo
że sytuacja wydawała się beznadziejna. Ciało, nacinane co kilka sekund
przelatującymi żyletkami, piekło, potęgując zmęczenie. Nie wiedzieć czemu,
brnąłem wciąż pod wiatr. Wiatr tracił na sile, otoczenie stawało się
jaśniejsze, ale odczuwalna temperatura nie ulegała zmianie. Dojrzałem przed
sobą wędrującą postać, której zarys stawał się coraz to wyraźniejszy. „Jestem
ocalony”. Zakapturzony, z niesamowitym spokojem i pewnością zbliżał się do
mnie. Mimo przerażenia czekałem aż podejdzie. Trwało to chyba całą wieczność.
Będąc tuż obok, wysunął dłoń przed siebie, a ja w tym momencie wniknąłem w jego
kaptur, starając się dojrzeć twarz przybysza.
- Południe jest w tamtą stronę – powiedział, wskazując
kierunek, w którym się oddalał. Spoglądając w kaptur i słysząc ten glos wylądowałem na plecach odepchnięty tym, co ujrzałem i usłyszałem. Leżąc na plecach, coraz słabiej przysypywany piaskiem, obserwowałem jak odchodzę. Po kilku sekundach zakapturzona postać zniknęła pośród wirującego wszędzie piasku. Po kilku minutach nastała cisza i spokój, a moim oczom ukazała się bezkresna pustynia.
Panika. Z przerażeniem próbowałem
łapać powietrze, od którego zostałem odcięty falą zimnej wody. Po chwili udało
się. Zdezorientowany z trudem otworzyłem oczy. Cały się trząsłem. Nie wiem czy
z zimna, czy ze zmęczenia. Szum ludzi, krzątających się wszędzie, wypełnił
otoczenie, wypierając odgłosy kapiącej ze mnie wody. Nie mogłem się poruszać.
Przede mną stała kobieta, trzymająca w ręku duże blaszane wiadro, głośno się
śmiejąc. „Co się przecinek kurwa dzieje” – pomyślałem. Studnia, wybrukowany
dziedziniec jakiegoś pieprzonego miasta, pełno ludzi, łażących wszędzie i
gapiących się na mnie. Mówili coś między sobą, ale nie byłem wstanie nic
niczego zrozumieć – to nie był mój świat. Nogi, rozstawione w rozkroku i
przykute stalowymi kajdanami do jakiegoś podestu. Ręce, skute w kolejne
kajdany, rozciągnięte na łańcuchach. Wszystko przymocowane do stalowego okręgu,
od którego pięła się w górę jakby antena. „Nie to nie piorunochron… oby nie
było burzy…” Chłodny wiatr nie dawał zapomnieć, że jestem kompletnie nagi.
Kobieta spoglądając w moją stronę złowieszczo wrzuciła wiadro do studni i
odeszła, nadal się śmiejąc. Ludzie wciąż przechodzili wieszając na mnie
szydercze spojrzenia. „ Czego oni chcą… To jakaś kara?... Co się dzieje?.. Co
się dzieje… Co dalej? Kurwa jak zimno…” Przez głowę przepływały setki myśli, a strach
nie dawał o sobie zapomnieć. Patrzyłem z niedowierzaniem. „Nie… Nie… Ona
wraca…” Nawet nie mogłem krzyczeć przez ten pieprzony knebel. Ten kawał baby wyciągnął
ze studni pełne wiadro wody - rechocząc. Zamknąłem oczy, oczekując na
nadciągającą kolejną falę. Usłyszałem tylko brzdęk wiadra. Napięte mięśnie
potęgowały chłód i ból. Po raz kolejny wrzuciła wiadro do studni i odeszła
wciąż się śmiejąc. Sytuacja powtarzała się w nieskończoność. Zaczął zapadać
zmrok. Dziedziniec powoli pustoszał. Temperatura wciąż spadała i co gorsza,
zaczynał padać deszcz. Niebo kłębiło się czernią. Spostrzegłem tylko jedno
błyśnięcie. Poczułem dość mocne klepanie po policzku.
- Południe. Miałeś iść na południe. Z ledwością otwierając oczy, starałem się dojrzeć w strugach szalejącej burzy cokolwiek. Mignęła mi tylko dłoń wskazująca kierunek. Podnosząc po raz drugi głowę poczułem na ustach piasek. Zakapturzona postać oddalała się w kierunku, który mi wskazała. Za plecami znowu usłyszałem ten przeklęty rechot.
Pohukiwanie sowy, świerszcze
trzeszczące gdzieś obok i ten zapach świeżego powietrza, a przede wszystkim
brak kurzu. Po za tym martwa cisza. Z dużą dozą niepewności otworzyłem oczy.
Kompletna ciemność. Po dłuższej chwili poczułem okrutny ból ramion, nadgarstków
i drżenie nóg. Nie wiedzieć czemu spadłem jakby z tamtego pieprzonego podestu.
Wpadając w krzaki, odświeżyłem większość ran. Krew sączyła się powoli, a
większość ciała piekła od oparzeń pokrzywy. Wstałem, na szczęście tym razem
miałem jakieś ubranie na sobie. „Gdzie ja znów kurwa mać jestem...” – Jedyna myśl,
jaka przychodziła mi do głowy. Starając się uspokoić, zwalniałem oddech, a
każdy szelest czy trzaśnięcie pod butem utrudniały sprawę. „Mam tylko nadzieje,
że nic mnie w tym lesie nie pożre...” Usiłując dojrzeć choć skrawek nieba przez
zasłaniające wszystko korony drzew przecinek ruszyłem z miejsca. Po przejściu
kilku dobrych metrów wzrok przyzwyczaił się do panujących warunków. Przestałem
wpadać na drzewa i krzewy. Najrozsądniej byłoby poczekać na świt i dopiero
obrać jakikolwiek kierunek. „Na południe... Na południe... Miałeś iść na
południe...” – Huczało mi bez przerwy. W końcu usiadłem pod jednym z drzew,
starając się odpocząć i pozbierać myśli. W kieszeni miałem fajki, przemoknięte
zapałki i nóż. Odpaliłem papierosa, przy czym zużyłem większość zapałek nie
zwracając uwagi na głód. „Może jeszcze ognisko sobie rozpal...” Czułem, że
marnuję czas, że to będzie mnie dużo kosztowało. „Cisza przed burzą...” - Nie
dawało mi to spokoju. Wstałem, sam nie wiem po co wsłuchując się w odgłosy
lasu. Gdy już udało mi się opanować emocje i zacząłem zastanawiać się gdzie by
się zdrzemnąć, z oddali błysnęło światło. Otrzeźwiałem. Wstałem na proste nogi
i ruszyłem w jego kierunku. Światła wynurzały i znikały pośród pni. Odgłos
ujadających psów kazał mi się zatrzymać. Wpadając w popłoch, ruszyłem w
przeciwnym kierunku. Biegłem na oślep przed siebie, co chwilę się przewracając.
Wstając, oglądałem się za siebie sprawdzając, co mam za plecami. Po kolejnej
wywrotce i obowiązkowym sprawdzeniu odległości od właśnie, od kogo nie wiem,
ale czułem, że nie ma na co czekać. Do spotkania nie może dojść, bo to nie
przyniesie nic dobrego. Kolejny raz ruszyłem i przeszyło mnie przerażające
zimno. Przeniknąłem przez coś, czego nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić.
Zatrzymałem się, czując na sobie czyjś wzrok. Odwróciłem się niepewnie,
przerażenie sięgnęło zenitu. Postać w płaszczu z kapturem wskazywała kierunek
zupełnie odwrotny niż ten, w który miałem ochotę się udać.
- Południe jest w tę stronę. – wymamrotał, po czym zniknął. Po kilku sekundach ruszyłem dalej. „Kurwa, kurwa, kurwa...” – kląłem w myślach. „Kim jesteś i czego chcesz?” Biegłem, dysząc, wpadając co chwilę na jakieś krzaki. Strach nie pozwalał wydusić nawet jednego słowa. „Biegnij, szybciej biegnij...” Nawet nie zauważyłem, że biegnę wciąż w dół, a zbocze staję się coraz bardziej pochyłe. W dole było słychać płynącą wodę. Znów się potknąłem, ale tym razem nie było szans na to, żeby się podnieść. Leciałem jak worek mięcha, z trudem łapiąc oddech po każdym uderzeniu. Kompletnie zdezorientowany, próbowałem łapać się czegokolwiek, co nie przynosiło żadnego skutku, a jedynie kolejne rany. W końcu przestałem się bezwładnie toczyć, obijając się o wszystko, a co gorsza spadałem, nie wiedząc, co mnie czeka na dole. Szum wody ustał, słyszałem jedynie uciekające pęcherze powietrza. Przerażony usiłowałem się wynurzyć.
Wydostając się na powierzchnię,
przecierając twarz, starałem się oddychać. Siedziałem w wannie, w mojej własnej
wannie, w mojej łazience. Byłem ubrany, wszędzie było pełno błota i krwi. Z
trudem mogłem oddychać. Nadal przerażony, nie mogłem uwierzyć w to, gdzie
jestem. Wychodząc z wanny nóż wypał mi z kieszeni. Wyjąłem przemoczone
papierosy i wrzuciłem je do muszli. Zdjąłem z siebie mokre łachy, ogarnąłem
siebie, łazienkę i poszedłem sprawdzić, co z resztą mieszkania. Drzwi na klatkę
były otwarte, a reszta mieszkania wydawała się być ok. Trzy razy sprawdzałem,
czy mieszkanie jest dobrze zamknięte i czy tu na pewno jestem sam. Wróciłem do
łazienki, zużyłem wszystkie opatrunki i bandaże jakie tylko miałem, a miałem
tego niewiele. Żebra wydawały się być połamane. Własne cztery ściany
przywróciły spokój, na chwilę. Idąc do pokoju, domknąłem drzwi szafy, po kilku
sekundach ponownie je otwierając. Szafa była pusta, pozostał tylko „jej”
zapach. Otworzyłem drugie drzwi, za którymi były moje rzeczy. Wróciłem do
pustej części, spoglądając na kurz, który zbierał się tam już ładnych parę lat.
Sięgnąłem po kopertę, leżącą na jednej z półek, była ona już kilkakrotnie
gnieciona i prostowana. Trzymając ją w zaciśniętej pięści, powlokłem się do
salonu. Garść leków przeciwbólowych, i nie tylko, było wstępem przed rytualnym
użalaniem się nad sobą. Treść listu znalem już na pamięć, mógłbym go recytować
na wyrywki. Zmęczenie, leki i alkohol szybko zakończyły wieczór.
„… co mam napisać… zostawiłeś
mnie… pojechałeś… a ja walczyłam o twój spokój… teraz się żegnam z tobą…
trzymaj się i spróbuj żyć… nie bolało to, co miało nastąpić… tylko że
pojechałeś ratować tamten świat… nie zakłócę spokoju na kanapie… tyle mnie to
kosztowało… twój spokój… teraz się z tobą żegnam… żegnam… nie mogę być dłużej
częścią twojego prywatnego piekła… miałam cię z niego wyciągnąć… piekło… ty… i
dopiero ja… jak było na początku… na końcu… trzymaj się i spróbuj żyć… irracjonalne skoki
ciśnienia… spróbuj żyć…”
- Nie, nie i jeszcze raz nie! – wrzeszczałem przez sen.
„ Lepiej byłoby żebyś powiedziała mi żebym spierdalał, zamiast…”
„Nie ma takiego numeru…”
„Chciałbym wierzyć, że właśnie tego chcesz. Ja, Gniewo
wspaniały pozwolę ci teraz na nienawiść. Pomogę sobie sam.”
Już sam nie wiem, który to raz
budzę się w łazience słysząc jej trzaśnięcie drzwiami. Kolejny telefon rozsypał
się po zderzeniu ze ścianą, pozostawiając na niej chyba setny ślad. Lustro
pokryło swoimi drobinami całą podłogę, skrapianą krwią cieknącą z pokaleczonego
czoła. Usiadłem na podłodze. Łzy mieszały się z krwią. Jedynie, na co miałem
ochotę, to oddanie bez honorów czci dnom butelek, które zalegały w barku. Nieistotne
co, ale na tyle dużo, by się zresetować, bez względu na koszty. Niechętnie się
podnosząc, pokaleczyłem dłonie i stopy. Spoglądając na swoje świeże stygmaty,
poszedłem do salonu, znacząc krwią podłogę.
- „Mam swoje piękne blizny i płonące ostatnie mosty.” Trenowałem tłuczenie o ścianę kolejnych kieliszków, szklanek i pustych butelek. Nawet, jeśli któryś z sąsiadów miałby ochotę wyrazić swoje niezadowolenie z powodu nadmiernego hałasu i tak bym tego nie zauważył, dudniące z głośników dźwięki kolejnych symfonii zabijały odgłosy świata zewnętrznego. Butelka wysunęła się z dłoni, bezszelestnie opadając na puszysty dywan, który pochłonął jej zawartość i niemalże w tej samej chwili został przygnieciony bezwładnie opadającym, nieprzytomnym cielskiem.
Samochody nie miały litości
przejeżdżając z ogromną prędkością, chlapały, jakby mało było tego, że padał
deszcz. Fakt, pełzłem środkiem jezdni w samych spodniach i kompletnie zalany i
nie bardzo przeszkadzało mi cokolwiek się działo wokoło. Trąbienie, krzyki i
wyzwiska lecące w moja stronę, spływały po mnie jak ten deszcz.
- Na południe…- bełkotałem. Niebieskie migające światła były oznaką nadchodzących kłopotów. Próba ucieczki się nie powiodła. Jak worek zostałem wrzucony do zakratowanego przedziału.
- Do domku czy do hotelu? – zapytał ironicznie policjant
- Doktorek na pewno ucieszy się na twój widok. – dodał drugi – Że oni cię wypuszczają…
Obraz tracił ostrość ścian, do
której się kleiłem, usiłując wrócić do swojego pokoju. Ściana była coraz
dłuższa i wyższa. Korytarz zdawał się rozciągać na wszystkie strony. Podłoga
falowała, co chwilę zderzając się z sufitem. Światła mrugały, sypiąc się
iskrami. Pochłaniał mnie mrok, a ja usiłowałem sięgać gwiazd. Stałem w miejscu,
patrząc na rozpad rzeczywistości. W końcu zacząłem bezwładnie spadać, coraz
szybciej i szybciej. Ciśnienie niemal nie rozwaliło mi głowy. Straciłem
przytomność, gdy się ocknąłem leżałem na piasku. Przewracając się kilkakrotnie,
usiłując wstać, poczułem krew w ustach, nie licząc strasznej suchości. Wstałem.
Wiatr stawiał tak ogromny opór, że z ledwością dawałem radę się poruszać. Każdy
krok był nie lada wyzwaniem, a utrzymanie jednego kierunku nie było możliwe.
Całe ciało drętwiało od przerażającego chłodu. Nie jestem nawet wstanie
określić...
- Południe jest w tamtą stronę – powiedział, wskazując
kierunek, w którym się oddalał...
12.11.2013 – 09.02.2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz