Rdzawa motyczka.
Tak, już za
kilka, no (leniwie zerkając na kalendarz, ledwo co uchylonym okiem, oby za dużo
światła nie wpadło przez przypadek na przekrwione białka) za kilkanaście
tygodni odjazd, wyjazd, zjazd - wolność. Najlepiej żeby to już było dziś, nie,
lepiej jutro, dziś nie jestem wstanie zmierzyć się z przyciąganiem ziemskim,
błędnik szaleje, a sztorm kiedyś musi ustać na moim pokładzie. Żeby nie ten
pierdolony papier, szykowałbym się na transsyberię. Kolej transsyberyjska, wiem
o niej tyle co chciało mi się przeczytać (a nie wiele mi się chciało, chociaż
zawsze lepiej brzmi „nie miałem czasu”) plus to co opowiadał mi dziadek.
Dziadek dużo mówił o radzieckiej myśli technicznej tnącej niczym nóż, niczym
lodołamacz przeprawiający się przez góry lodowe bez najmniejszego problemu. Czy
tam był, czy widział, nie wiem, a nawet wątpię, jego ojciec na pewno, a
Wladimir – nieważne. Tajga i tak jest mi obcą planetą oddalona o każdą
nieprzebytą odległość niemożliwości – papier leży w urzędzie, a jak wiadomo
tego nie przeskoczę. Kwitnące wiśnie, wulkany i surowa ryba trzy razy dziennie
przeplatana z wykuwaniem najszlachetniejszej białej broni, dryfują z prądem
tych zapamiętanych i zapomnianych snów do spełnienia.
Pokolenia
przed nami walczyły o coś więcej niż nadwyżki octu, którymi przepełnione były
sklepy, więcej niż kartki na żywność, które i tak były przepijane, walczyły o
wolność. Wolność słowa, wyznania, myśli i przekonania. Tymczasem, chociaż to
chyba nikogo nie dziwi, „o lepsze jutro” nigdy się nie starzeje. Żelazna
kurtyna opadła, obiecanych stu milionów nikt nie dostał, a mieli dostać
wszyscy, kac minął i przyszła tęsknota za tym co już wszyscy znali bo wtedy
łatwiej się kradło chociażby czas. Nawet wspomnienia z tamtego ustroju są
czarno-białe.
Wiśnia,
jedna jedyna w przydomowym ogródku, cała w odcieniach szarości kwitła na biało,
milionami westchnień Japonii. Szogun z PRL-u wspinał się na nią by spaść, znowu
się wdrapać i ponownie spaść i tak do znudzenia czyli po trzecim upadku sześć
dni spokoju. Wiśnie były kwaśne, cholernie kwaśne i strasznie brudziły. Teraz
często budząc się pod tym drzewem nie wiem dlaczego tak bardzo trudno było na
nie się wdrapać. Gdy tylko słyszę że biegnę „ja” z tamtych lat, przestrzeń
rozrywa się. Z kwiatu wiśni pozostaję popiół bo paliłem w łóżku. Piec kaflowy z
pod którego niegdyś werbalnie wysyłane było ciepło, każdego mroźnego poranka do
jedynego idealnego tworu natury, było czuć zawsze i wszędzie po takim
przebudzeniu. Czemu wiśnie są kwaśne?
Jak i
wtedy, tak i teraz wszechogarniająca niekończąca się szarość jako jedna z
nielicznych a może jedyna możliwa perspektywa widziana oczami daltonisty a co
ważne tym nie można się zarazić. Powiedzmy że nie można chyba że to jest
daltonizm nabyty czyli pesymizm tak okrutnie destruktywny wręcz graniczący z
depresją. Czarno-biały świat jest nieodzownym atrybutem mojej egzystencji.
Szare drzewa, szare trawniki, szare chodniki, ulice i wszyscy spieszący się i
niespieszący się w zależności od ustroju i stanu ducha ale mniejsza o nastroje
otoczenia w każdym z istniejących czy nieistniejących światów i ich
czasoprzestrzeni tak czy inaczej pokonywane w szarości.
Pamiętam
zimy długie i zaśnieżone bardzo długo i obficie zaśnieżone, mroźne, okrutnie
mroźne zdawały się nie mieć końca. Fakt, przeważała biel lecz mrok przychodził
jak zawsze za wcześnie i czerń powietrza gęstniała niechętnie ustępując słońcu.
Czarne jak węgiel wrony krążyły nad parkiem jak bombowce oczekując na rozkaz
bombardowania. Biało-czarna zima w końcu dawała za wygraną i przychodziła
szarość wiosny przyodzianej w rzędy nagiej gniecionej ziemi miejscami
obklejonej kępami martwej zeszłorocznej trawy. Maj był zawsze wyczekiwany i
zawsze przynosił ze sobą jeden kolor – czerwony. Lejąca się krwią czerwień
trzepotała na ciepłym wietrze na masztach znoszących cię ku górze na cześć i
chwałę ludu pracującego. Biel i czerwień w nadmiarze w przytłoczonym szarością
czasie były obowiązkiem każdego kto tylko i był wstanie jeszcze się poruszać.
Tak coraz częściej przyozdabiano czerwienią chodniki z płyt betonowych
nieudolnie i bardzo chaotycznie zalegających chodniki którymi ze śpiewem na
ustach przechodziły setki a może tysiące w głębi duszy nienawidzących tych
pierdolonych grupowych manifestacji zadowolenia z milionowej wbitej łopaty
nieschnącą ziemię.
Wyścig po
kolor ruszył po setki kolorów tysiące a może nawet miliony a i tak wszystkim
zależy na zielonych w każdej możliwej formie i złote góry jak zaginione skarby
do których jest mapa ale mało kto ją widział a tylko nieliczni są wstanie ją
rozszyfrować. Zmiany rzeczywistości powiększającej wciąż ilość kolorów mknęły
gdzieś obok rozrzucając na boki ochłapy resztek wciąż się ze sobą zlewających i
nadal niezrozumiałych. Już od dłuższego czasu przebywałem w jednym z
wymyślonych światów zresztą często je zmieniając przez wciąż narastającą
nienawiść do narastających macierzy. Przeznaczono na straty tak krzyczał
krzyżyk postawiony na mojej osobie już lata temu. Nie szukając zrozumienia
ostrzę wciąż kolejne rdzawe motyczki i wyruszam na kolejne wyprawy na kolejne
słońca. Czy w końcu się poparzę a może
spalę i czy klątwa straceńca mnie dopadnie? Poparzę może to źle brzmi bo to się
dzieje codziennie…
Czy na
pewno kwitnące wiśnie powinny i czy będą miejscem docelowym? Nieważne kolej
transsyberyjska tajga na piechotę nieważne byle dalej jak najdalej stąd…