„Bobonienie – słowa niechciane”


Obiegło mnie ostatkiem sił, zakreślając koło krwią padło na ziemię, drżąc i charcząc. Sparaliżowany gapiłem się na martwe już zwierzę, utaplane w błocie i własnej krwi. Czarny kot, w dodatku martwy, a ja, uwięziony w przeklętym krwawym kole…

Światła przemykające na horyzoncie coraz wyraźniejsze po każdym zmroku, zapowiadały nieuchronne upomnienie się cywilizacji o ostatni skrawek zapomnianej ziemi i o mnie. Od zachodu nocna łuna, rozrastającego się miasta puchła jak mydlana kopuła, grożąc pęknięciem, co było tylko kwestią czasu, zalewając wszystko wokoło hałasem wciąż przerastających form posiadania i zaraźliwą znieczulicą. Od wschodu las, zapomniany przez świat, do którego uciekłem przed dwudziestu laty zaszczuty własnymi fobiami i krzywdą sprzedawaną codziennie wszystkim, w tamtej betonowej dżungli. Kulturalne kurestwo podawane dożylnie i rozprzestrzeniane drogą kropelkową, tkwiło we mnie przez długie lata. W pozbyciu się tych toksyn niewątpliwie pomogło mi odosobnienie i pobyt tu w dziczy. Jedyne prawa, jakie tu miały zastosowanie dyktowała natura. W tej części lasu nawet pracownicy nadleśnictwa się nie zapuszczali, co nie oznaczało, że nikt nie wie o moim istnieniu. Zajmowałem starą chatę, którą już bardzo dawno opuścili myśliwi czy kłusownicy (nieważne). Ludzie zapuszczający się w te rejony starali się unikać spotkania ze mną. Niewątpliwie chore wyobrażenia o pustelniku pompowało w nich strach, który działał na ich niekorzyść pogłębiając niewiedzę a za tym szły uprzedzenia. Życie w tym miejscu było tak samo proste jak i trudne z drugiej strony, do czego już dawno przywykłem. Byłem zdany sam na siebie. Niczego, co zrobiłem w życiu nie żałowałem, ale było coś, czego nie zrobiłem, co nie dawało mi spokoju i wracało, co jakiś czas jak ten widok zbliżającego się miasta, co wieczór.

Otworzyłem oczy, siedziała na podłodze oparta o łóżko, uśmiechając się delikatnie. Nic nie mówiła, wpatrując się w moja jeszcze zaspaną twarz. Czułem ogarniające nas ciepło i spełnienie, wypełniające pokój – szczęście. Wyciągnąłem dłoń, chcąc dotknąć jej twarzy…

Ostry ból wytrącił mnie ze snu. Zerwałem się przerażony, chaotycznie przeszukując wzrokiem chatę. Jej nie było. Dłoń była zakrwawiona, zadrapana niewątpliwie przez kota. Mógłbym przysiąc, że nawet go słyszałem. Przecież nie mam kota, mimo że kiedyś bardzo je lubiłem dziś mam na nie alergię, a raczej jestem do nich uprzedzony.
Sen powtarzał się cyklicznie z każdą pełnią księżyca nie pozwalając zapomnieć o przeszłości, o której nie chciałem zapomnieć katując się niedokonanymi wyborami. Mam przez cały czas świadomość, że tamto życie zawsze już będzie we mnie.
Kolejne noce były już nieprzespane, a dni wlekły się w nieskończoność. Uciekając w swoją monotonną codzienność starałem się trochę pozbierać do kupy. Miała nadejść zima.

Otworzyłem oczy, siedziała na podłodze oparta o łóżko, delikatnie uśmiechając się do mnie. Nic nie mówiła, wpatrując się w moją zaspaną twarz. Czułem ogarniające nas szczęście. Z ogromnym wysiłkiem starałem się nic nie robić. Wpatrując się w oczy kobiety mojego życia poczułem łzy spływające po moich policzkach. Strach, że to kolejny niespełniony sen oddalał nas od siebie. Jej wzrok żądał pomocy…

Zerwałem się ze swojego legowiska, po raz kolejny nie dojrzałem nikogo obok siebie. Chata była pusta, ogień w kominku dogasał.  Bez zastanowienia ubrałem się i wybiegłem na zewnątrz. Środek nocy niebo zachmurzone blokowało każdą drobinę światła. Pobiegłem do lasu. Po dłuższej chwili wzrok przyzwyczaił się do ciemności, chociaż biegnąc w tym tempie nie byłem wstanie omijać gałęzi. W końcu się zatrzymałem, uświadamiając sobie, że nie wiem gdzie jestem. Zgubiłem się we własnym lesie. Nawet jakby niebo nie było zachmurzone to i tak nie dojrzałbym gwiazd. Zaczął padać deszcz. Nie czekając na świt, powoli ruszyłem przed siebie. Kompletnie przemoczony, poobijany i przemarznięty usiadłem na ziemi, rezygnując z dalszego marszu. Nie miałem pojęcia, kiedy nadejdzie świt. Wiatr przyniósł dziwny zapach palonego drewna zmieszany z palonymi włosami. Zaniepokojony podniosłem się i ruszyłem w kierunku, z którego coraz wyraźniej było czuć dym. Przedzierając się przez zarośla, moim oczom ukazało się światło skaczące nad spalanym drewnem. Najdyskretniej jak się dało podszedłem bliżej. Wokół ogniska stali ludzie najwyraźniej odprawiając jakieś rytuał.
Co chwilę jedna z zakapturzonych postaci zbliżała się do ognia wykonując jakieś niezrozumiałe mi ruchy, którym towarzyszyły przeraźliwe jęki jakiegoś zwierzęcia. Wszyscy coś mamrotali, nie mogłem nic zrozumieć, więc podszedłem bliżej najwyraźniej za blisko. Odwrócili się w moją stronę. Jedno z nich w tym momencie wbijało nóż w swą ofiarę. Niewielkie zwierzę wyrwało się przez moment nieuwagi i ruszyło jak wściekłe w moja stronę. Obiegło mnie ostatkiem sił, zakreślając koło krwią, padło na ziemię drżąc i charcząc. Sparaliżowany gapiłem się na martwe już zwierzę, utaplane w błocie i własnej krwi. Czarny kot w dodatku martwy, a ja, uwięziony w przeklętym, krwawym kole. Zakapturzone postaci otoczyły mnie każda z nich trzymała nóż i pochodnię. Koło które było symbolem ochrony tym razem stało się przekleństwem. Płomienie pochodni mieniły się w niezakrwawionych miejscami ostrzach…

Otworzyłem oczy, siedziała na podłodze oparta o łóżko, delikatnie uśmiechając się do mnie. Nic nie mówiła wpatrując się w moją zaspaną twarz. Czułem ogarniające nas szczęście. Pogłaskałem jej policzek. W jej oczach wypatrywałem…

Gdyby ten kot nie przebiegł przez drogę…


 

12.01.2014 

 

*bobonienie – niewyraźny, mrukliwy sposobu wypowiadania słów przez wróżbitów w trakcie obrzędów kultowych.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

samo spełniająca się przepowiednia...a w jej oczach cisza i spokój...