jutro będzie



dopiero jutro
a zdarzyło się

już

niepoliczone na palcach
włóczęg misjonarzy
kolekcjonerów przelotnych widoków

niczyich wagonów pociągów

niezmiennie spóźnionych
minut godzin dni i lat w efekcie

opustoszały parkingi
asfaltem przykryte pola
rodzą miejsca z których się nie wraca

nigdy


21.11.2014

prawo łomu



niepodważalne w swoim ciężarze
w ekspansji czoła marszczonych skroni
w górę zmniejszając opory wiatrom
w tył rwane skalpy bez ostrzeżenia
i w dół w dół tam aż do karku

łaską co zrównoważy
lekkość śmierci


16.11.2014

STRZĘPY




2:03
Nieporadnie zwlokłem się z wyra. Pozbierałem puste butelki, odpalając papierosa. Skończyłem tabliczkę czekolady. Zemdliło mnie. W drodze do łazienki zdjąłem spodnie. W łazience napotkawszy własne odbicie w lustrze, wpadłem w szał. Kopiąc ściany, walczyłem z własnym cieniem. Nie mogłem wydobyć z siebie krzyku. Bezradność wzięła górę. „Imię, chociaż imię...”

3:13
Jej cień krzątający się po mieszkaniu był tak rzeczywisty. Usiłowałem się ruszyć. Nie było takiej możliwości. Obrazy się dwoiły, troiły, rozmywały się falami postępującego odpływu. Mówiła do mnie, tak lekko. Bełkotałem. Głosy przenikały ściany. Sufit spadł. 

6:08
Z ledwością podnosząc zapuchnięte powieki, próbowałem złapać ostrość obrazu. Panował półmrok. Telefon, który mnie obudził darł się w niebogłosy. Nieustannie upominał się o zwrócenie na siebie uwagi.

6:16
Leżałem na wielkim materacu, rozglądając się. Duże pomieszczenie, wysokie jakby kiedyś tu był jakiś magazyn. Na jednej ze ścian widniały niewyraźne zarysy drzwi, na dwóch kolejnych ścianach ogromne okna, sięgające do samej podłogi. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Na środku stół i krzesła. Telefon ucichł. Cisza panująca wokoło z minuty na minutę była coraz bardziej niepokojąca, wręcz męcząca. „Zaplątany w cudzą pościel” – dudniło w głowie.

6:27
Zapalając lampę skierowaną w sufit, znalazłem papierosy. Tego mi trzeba było, fajek. Nie wiem czyje były te papierosy, nieważne, nie wiem nawet gdzie jestem. Telefon po raz kolejny podniósł alarm. Przewracając popielniczkę, wstałem w poszukiwaniu tego pieprzonego telefonu. Przez panujący bałagan nie było to proste. Na parapetach leżały trzy komórki, milczały, na ich szczęście. Wszędzie leżały ubrania, na stosikach albo, jak kto woli, na kupkach. Męskie i damskie. Były czysty, część nawet wyprasowana, ewidentnie ktoś je tak poukładał. Przy drzwiach leżała kurtka, w jednej z kieszeni znajdował się niesforny telefon. Odruchowo odrzuciłem połączenie wyciszając telefon. Odpalając kolejnego papierosa, pozbierałem niedopałki i popiół z podłogi. Nieporadnie usiłowałem namierzyć spodnie, co gorsza nie było ich w okolicy materaca.

6:40
Przy drzwiach, jak się okazało do łazienki, leżała para spodni wyglądająca na zdjęte minionej nocy. Były brudne, ale leżały jak ulał – tzn. moje. Kieszenie były pusty, nie licząc zapalniczki i kolejnej napoczętej paczki fajek, co nie było zbytnio dziwne. Obok drzwi do łazienki stała niewielka lodówka. Zawartość nie powalała – salceson, czekolada, wódka i cola. Złapałem cole i poszedłem w stronę stołu, gdzie leżał portfel, wypchany prawami jazdy i kasą.    

7:03
Kolejny telefon rozwrzeszczał się, tym razem na parapecie. Bez chwili zastanowienia ruszyłem w jego stronę. Odebrałem.
- Przesyłka dotarła. Jutro będzie kolejna...
Zanim zdążyłem przełknąć ślinę, sygnał po przerwanym połączeniu drażnił ucho. Przesyłka. Hmm... Nie ważne.

7:09
Wróciłem do portfela. Łapiąc garść praw jazdy, na których ewidentnie widnieją foty jednego faceta, poszedłem do łazienki, do lustra. Twarz gościa zarówno na zdjęciach jak i w odbiciu lustra była jednakowo obca. Ani jedna rysa, ani jedna zmarszczka czy blizna na łysej głowie, nie były mi znajome. Ta morda pasowała do każdego zdjęcia z praw jazdy. Sytuacja nie była komfortowa, mimo to, nie czułem żeby była mi obca. Spokój i chłód zaklęty w moich oczach zdawał się być niezwykle mi bliski.

8:00
Odezwał się kolejny z telefonów. Stojąc nad nim czekałem aż zamilknie.

8:10
- Nie rozłączaj...- Nie dając szansy głosowi w słuchawce przerwałem połączenie.

8:15
Gapiąc się w ekran telefonu zastygłem w bezruchu. Milczy.

8:30
Odpuściłem sobie. Nie zadzwoni. Za oknem robi się coraz widniej. Mgła nie odpuszcza. Pieprzony dom w chmurach. Czas wypić śniadanie.   

9:00
Zerwałem się od stołu po pierwszym sygnale. A jednak.
- Nie rozłączaj się. – Głos zdawał się być znajomy. – Wiem, że to, co powiem zabrzmi absurdalnie. Nie wiem jak się nazywam. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem gdzie jestem. Nie pamiętam, kiedy to nagrałem. Teraz, gdy tego słucham... – Przerwałem połączenie. Wyłączyłem telefon, pośpiesznie wyjmując baterię.

9:04
Siedząc pod ścianą przy lodówce, gdzie nie widziałem okien, szukałem rozwiązania. Analizując usłyszane słowa, wszystko stawało się jeszcze bardziej chaotyczne. Uciec. Uciec? Przed czym? Przed kim? Gdzie?   

10:00
- Nie rozłączaj się. Wiem, że to, co powiem zabrzmi absurdalnie. Nie wiem jak się nazywam. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem gdzie jestem. Nie pamiętam, kiedy to nagrałem. Teraz, gdy tego słucham z pewnością nie wiem, o co chodzi. Nie wiem ile to trwa... – Tym razem już nie wytrzymałem. Rzuciłem telefonem o ścianę. To nie możliwe... To kurwa nie możliwe...

11:00
Usłyszane słowa dochodziły do mnie bezustannie. Nagranie zacięło się w mojej głowie. Teraz, gdy tego słucham... Teraz, gdy tego słucham...

14:15
Na wpół przytomny, siedząc przy stole, gapiłem się na drzwi. Czekałem, pijąc zdrowie nie przybyłych, nie przybyłego, nie przybyłej. Coraz mocniej wątpiłem w realność otoczenia.

15:13
Jej cień krzątający się po mieszkaniu, był tak rzeczywisty. Usiłowałem się ruszyć. Nie było takiej możliwości. Obrazy się dwoiły, troiły, rozmywały się falami postępującego odpływu. Mówiła do mnie, tak lekko. Bełkotałem. Głosy przenikały ściany. Światła mieniące się wszystkimi kolorami unosiły błogie ciepło. Brnąłem przez te wizję mimo kompletnego paraliżu. W tle drzwi wejściowe powoli się otwierały.

18:07
Głośne trzaśniecie. Drzwi? Ocknąłem się. Drzwi były zamknięte. Mieszkanie puste. Za oknem utrzymywała się mgła. Domknąłem lodówkę. Na zdrowie... Na pohybel...

22:00
Błogie świętowanie nie wiadomo, czego, przerwane donośnym drżenie telefonu. 1 nowa wiadomość. „Dane do kolejnej przesyłki... Imię, nazwisko... Adres... Kilka fotek... Termin... Potwierdzenie przelewu...”

22:09
Drzwi z hukiem zamknęły się po wyjściu.

12 godzin wcześniej.

22:09
Idzie moja przesyłka. Ruszyłem za nim.

22:24
Zadziwiające, jak człowiek może być uległy. Strach paraliżuje. Jak ja za nim tęsknie. Miałem nadzieje, chociaż na mały opór. Tu nic. Duże oczy, drżący głos. Pojechaliśmy.

23:17
Wzrok dość szybko przyzwyczaja się do koloru nocy. Brnęliśmy przez las. Wyłapując resztki zagubionego światła. Wlokłem cię człowieku w twą ostatnią drogę. Boisz się. Nie masz czego. Już nic gorszego cię nie spotka. Już nic...

23:32
Bez ostrzeżenia, z marszu. Jeden szybki ruch ręką. Skurcz palca wskazującego. Świst z tłumika przeciął odgłosy śpiącego lasu. Masa drżących mięśni obsunęła się bezwładnie na ziemię. Błysk zapalniczki na ułamek sekundy uwidocznił czarną plamę krwi. Po chwili namysłu ruszyłem w drogę powrotną. Po kilkudziesięciu metrach rzuciwszy broń w krzaki, szedłem dalej, myśląc jedynie o suchości w ustach i gardle. Papieros był coraz mocniejszy. Podświadomie zdawałem sobie sprawę że mój czas też nadejdzie. Nie miało to żadnego znaczenia. Żadna praca nie hańbi a pieniądze nie śmierdzą.  

00:24
Wróciłem. Mieszkanie puste, nie od dziś. Nie zastanawiając się, czemu drzwi nie były zamknięte na zamek. Zapalam światło, dające półmrok. Kurtka, buty, lodówka.

1:08
Wódka zimna. Pierwsza szklanka wypita jeszcze przy otwartych drzwiach lodówki, zagryziona salcesonem, była wręcz lodowata. Leżąc na materacu sączyłem przeklęty napój, nierobiący na mnie większego wrażanie.


11.11.2014

liczysz


ile razy nas zabiłem
tatuując zmartwychwstania

a wystarczyło nam się stać


30.10.2014

nie pytaj mnie o jej dobro


bo przejdę tylko raz
upadając wstając krzycząc
i śpiąc

obejrzę się i nie

wiedząc - nie wiedząc
o pierwszych szansach
zawsze ostatnich i niebyłych

żółknących za plecami dat
żywych tylko do wschodu

tak – chłonę wciąż ich dar


09.03.2014

dr. kruger jak sądzę sądził że leczył


można by rzec – grupowo
chorych na życie na bez winę
chorych na człowieczeństwo

jednym muśnięciem potylicy

na wiwat salwy – na wiwat
niech zdrowi będą na wieki
zjednoczeni z ziemią

z zamiłowaniem wypełnili dołki

a hans (hans dla kumpli)
dr. z Doliny Śmierci
wypędzony czy winny


12.05.2014



Hans Krüger (ur.  6 lipca 1902 w Szczecinku, zm. 3 listopada 1971 w Bonn) - działacz NSDAP, zbrodniarz wojenny, po 1945 przewodniczący Związku Wypędzonych, polityk CDU, poseł Bundestagu i federalny minister ds. wypędzonych.
W 1922 ukończył studia prawnicze i nauk politycznych, następnie pracował jako sędzia w sądach w niemieckim Stargardzie (od 1937) i podczas okupacji w Chojnicach (do 1943). W 1923 wstąpił do NSDAP i w 1923 wziął udział w hitlerowskim puczu monachijskim (według ankiety personalnej). 17 października 1939 mianowany na stanowisko Orstgruppenleiter NSDAP w okupowanych Chojnicach nadzorował działania administracji miasta i był sędzią miejscowego sądu. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi Wojennej. Od 1943 powołany do Wehrmachtu. Po 1945 organizował w RFN Związek Wypędzonych, którego był przewodniczącym od 1959 do 1964. Od 1957 do 1965 był posłem Bundestagu, a w latach 1963 - 1964 ministrem federalnym ds. wypędzonych.

nie mów mi kochanie



w ogóle nic nie mów
nie słucham nie słyszę

wrzeszczę
rwąc oczy pluszowym
na dobranoc

wiesz ile te guziki widziały
w poprzednim życiu
zresztą zamki też nie wytrzymały

brutalnych marzeń

krzycz kurwa mać krzycz

kochanie

zanim zasnę






14.09.2014

papier kamień nożyce


rwane w biegu
bezduszne karty kalendarzy
opadają jesiennym liściem

suche wspomnienia
zwijane w cygara
wzniosą mgłę

nad kamienie udręki
znoszone z głębin
ogniska przetrwania

czarne ich włosy
rozwiane wolnością
do ostatniego strzyżenia



17.06.2014

tylko nie przed szereg


w przeciwieństwie do van Gogha
odciąłem język – cichutko
ile wody mieści się więcej

kto kurwa zabił Kurta
w myślach już nie krzyczę
krok w tył ale z umiarem

pierwszy rząd upada – pierwszy
staram się być w centrum
imitując przyciąganie ziemskie

nic nie poradzę na rozpad atomu


20.05.2014

wrony



skrzecząc
zagęszczają noc

nonsensem

rozrywane dzioby
milkną wśród kamieni

w niejasnej łatwości głodu


29.09.2014

ostatni poranek młodości



stał się i jaśniał
mimo woli
w strzępach snu

zgarnął milczącą pościel
szaleństwo i resztki marzeń
niedopowiedziane nawet gestem

tam - na zachód
dalej w dzień i w noc
w pospolitą samotność



12.09.2014

orzeł biały


z ziem spod zamczyska
gdzie wichry wojen
wiły mu gniazdo

rwie się do lotu

wznosząc koronę
na skraje szlaków

wolności

rzeczpospolitej


13.05.2014

na trzy


bo ma być nieparzyście
uśmiechy kwiaty i pamięć
zawodzi podziałom

przed w czasie i po wojnie

przed  wojną morda się cieszy
przed wojną było wszystko
tak wszystko było przedwojenne

w czasie – a tu już gorzej
bagnety lśniły rdzewiały ginęły
a pieśni parzyły usta

po wojnie kwiaty pokryły gruzy
łzy podlały pola
a radość dojrzała wkrótce

bo ma być nieparzyście
na szczęście


16.05.2014

MINI-KONKURS HURTOWNI

Wyniki lipcowego mini-konkursu!

 

W środę Hurtownia oceniła wiersze nadesłane na nasz poranny lipcowy mini-konkurs. Jak zwykle każdy przyznawał od 1 do 10 punktów i tym razem trzyosobowy skład najwięcej punktów przyznał dwóm tekstom, pierwszy z tekstów autorstwa truskawkowej:

Jest pięknie

z mojego okna widzę piorunochron
biały triumf budowniczych PRL-u
blok-ada rzeczywistości sprzed półwiecza
a ja w środku

nie przeszkadza mu nowy kalendarz
to nic, że odeszło już to na k
zmiana? słowo z obcego języka
na próżno szukamy przyjaznych poranków

jeżeli chroni to przed nowoczesnością
pokoje nie do umeblowania
sprawy nie do zamknięcia
emerytów którzy niezmiennie tworzą kolejki

elegancko pofalowana blacha
z dumą prezentuje wdzięki okolicznym gołębiom
i matkom
które krzyczą: c o r o b i s z , g ó w n i a r z u


drugi tekst autorstwa mkk:


bezsenną nocą

zeszmacone strofy rozmazują
wymiociny próbnego szczęścia
nie nastrojone marnym winem

strony kaleczą opuszki i spóźniony słuch

niezdolny wyłapać drzazgi
opadające po spotkaniu ściany
pudła do wczoraj pełnego

kołysanek granych przez świerszcze

zza okien moczonych w rosie
przekarmiającej korzenie
przed atakiem dnia

milionem sztyletów słońca


Obydwa otrzymały po 26 punktów, serdecznie gratulujemy i prosimy o podanie swojego adresu e-mail celem odebrania, przesłania nagrody, piszcie na adres: jpaluch@lo3.wroc.pl
Nie przewidujemy tym razem trzeciej nagrody rzeczowej ale postanowiliśmy przyznać chociaż słowne wyróżnienie autorowi tekstu ta sobota, ponieważ zdobył 24 punkty i też nam się jego wiersz bardzo podobał:


ta sobota
przygarnia nas ta sobota jak matka
pulsem poranka, mglistego jak rozwodnione mleko
szeptem autostrady, gładkiej płachty
falujących na wietrze świateł

przygarnia nas i lekko poszturchuje
łaskocze kocim ogonem, mruczy i zabiera
wszystko, co we śnie było tylko nasze

budujemy się na nowo, kropla po kropli
obrazy na pajęczej sieci, nieświadomie piękne


Jeszcze raz gratulujemy i zapraszamy do udziału w kolejnych konkursach, a już za chwilę mini-konkurs sierpniowy ;)

błoto


wdeptane w pościel
masuje do krwi
    
zjednując blizny
      
klejonych powiek
sztucznym uśmiechem
  
topionym w szczęściu
    
kwaśnych deszczy 
podanych w kawie
   
na zdrowie
     
     

06.07.2014

ojciec polecił mnie matce



podzielił się - potem
wydała mnie światu
klejonego prawdopodobieństwem

braku wstydu

potknięć upadków
i konieczności pożarcia
opuszczonego łba

sprawiedliwości

dzielonej na starość



25.07.2014

bezsenną nocą



zeszmacone strofy rozmazują
wymiociny próbnego szczęścia
nie nastrojone marnym winem

strony kaleczą opuszki i spóźniony słuch

niezdolny wyłapać drzazgi
opadające po spotkaniu ściany
pudła do wczoraj pełnego

kołysanek granych przez świerszcze

zza okien moczonych w rosie
przekarmiającej korzenie
przed atakiem dnia

milionem sztyletów słońca




14.07.2014

Gdzie Diabeł nie może tam i asfaltu nie łatają.


            Diabeł nie mógł. Nie mógł, mógł, pewnie mu się nie chciało – leniwe bydle. Baby nie wysłał, baba też człowiek, kazała się pocałować i uciekła. Wysłał „Go” ( „Go” – zwykły kaleka, może kiedyś artysta, predyspozycje ma – nie pracuje bo nie może, pije bo człowiek nie wielbłąd, momentami domorosły poeta, początkujący prozaik, nie wykwalifikowany rzeźbiarz i erotoman gawędziarz) za karę, w nagrodę – nieistotne. Pewnie sam nie wiedział po co, ale „Go” wybrał. Noe też został wybrany, ot tak, bo był fajny i smród się go nie imał. Niewątpliwie owe wybory możny by poddać szerszym dywagacją. Kto, kogo i dlaczego, a z dużym prawdopodobieństwem wyjdzie iż dużą rolę odegrał tu przypadek.
            „Go” wybrał się więc w drogę, miejsca szukając przemierzył świat kraju i za kolejnym lasem osiadł. Wieps – więcej tu dziur w drodze niż asfaltu. Powietrze wzbogacone tlenem, a tlenem można się naćpać więc należy uważać (przed użyciem nie pomoże ani doktór czy magister pigularz). Ciszę wzbogaconą ćwierkaniem ptaszków, przerywa jedynie hałas hamującego pociągu. Musi się zatrzymać. Tory są tu tak krzywe że nie zwalniając niemalże do zera, przejazd grozi wykolejeniem. Na szczęście „Go” i mieszkańców do niektórych można wsiąść w celu podróży czy do Olsztyna, czy do Ełku, gdzie dusza zapragnie. Pomijając towarowe – wyszły z mody, bo nie wygodne. A ludzie teraz są bardzo wygodni i ciężko im dogodzić. Czas płynie tu leniwie. Lasy, jeziora, łąki porośnięte trawą, chwastem, miejscami zbożem i ludzie może bardziej ludzcy, może tacy jak wszędzie wiją się we własnych sprawach. Nie czuć tak bardzo potu wyścigu szczurów.
            A że „Go” to niespokojna dusza, zawezwał maga. Mag „Sława Bohu” oporny był strasznie. Kotła po dobroci nie chciał oddać i odszedł... nksufhdnxlwwąo... człekowstręt – wrzał jedynie. W kolejną noc, pod skradzionym kotłem ogień wzniecony zaskoczył językami.
Bełkot szalony przełamał ciszę - jemioła, piołun, szkarłatne ropuchy, lubczyk, mlecz, zaskrońce, sadło niedźwiedzie, własną ślinę. Kolportera zaklęcie zdziałało. Co prawda tylko jedną, na tysiąc mieszkańców, jedną bestię przywiało - ziejącą ogniem z lwią głową, cielskiem kozła i ogonem węża. Co miesięczna klątwa... bestia jedna na tysiąc...


15.05.2014

jabłoń jabłko robale



zawsze głodne
żrą wszystko

na pohybel

czarnym czerwonym
i motylom


16.06.2014

szaleństwem



nocy wymuszeń i pełni
w głębi spojrzeń utoną
zegary wstrzymane jednością
łączone z księżycem

łańcuchem

z bezkresem miejsca
w przestrzeniach odpływów
w odlotach bez skrzydeł
oddanych w ofierze

ukojenia


04.06.2014

ile waży dziś poezja


mokra sucha wrząca zimna
rzadka gęsta sypka stała
jak ją objąć chwycić złapać
płynną trzeźwą czy pijaną
może wonną przypalaną
całą w kwiatach czy śmierdzącą
jak ją mierzyć po omacku
wolną szybką niepojętą
może mądrą może głupią
ślepą głuchą cichą głośną
rozumianą i na opak
jak prawdziwą to fałszywą
jak głęboką jak wysoką
martwą czy wciąż żywą
ile wartą bo kto kupi
może znajdzie i poetę

zważy zmierzy udomowi


14.05.2014

należymy do minionych pożarów


jak ten dół wtopiony w krajobraz
rozerwanych uniesień
rozwianych z dymem

a teraz sen

na stosach nam podobnych
mimo wszystko w pojedynkę
bezwstydnie gnijemy

w nadziei na iskrę





09.05.2014


ten aksamit nie jest z resztek


Anicie

śniegu deszczu wiatru mrozu
dni chowanych w kieszeń nocy
wschodów słońca tych za wczesnych

ten aksamit jest muśnięciem

dłoni ramion uszu kęsem
zimnych stóp i zaklęciem
pauzy czasu w nadprzestrzeniach

ten aksamit jest kotarą

baldachimem pośród światów
wnika w światło gwiazd księżyca
drżącym głosem życia



04.05.2014

prawo do niewiary

                                   De non existentia Dei   


Kazimierz Łyszczyński pochodził ze średnio zamożnej szlachty zasłużonej w wojnach XVII w., był synem Hieronima Kazimierza, sędziego grodzkiego brzeskiego, i Zofii z Bobińskich. W młodości przez 8 lat jezuita (studiował filozofię), następnie śladami ojca oddał się służbie wojskowej i samorządowej. Niewątpliwie już w połowie lat 60. XVII wieku brał czynny udział w wojnach tamtej epoki. Po awansie ojca na urząd podsędka brzeskiego obejmuje w 1669 roku podstolstwo mielnickie, z którym to urzędem pisze się jako elektor z powiatu brzeskiego Jana III Sobieskiego na sejmie elekcyjnym w 1674. W roku 1682 zostaje wybrany przez szlachtę na podsędka jako pierwszy kandydat, co niewątpliwie zostało kontrasygnowane przez króla, gdyż w 1685 roku jest faktycznie sprawującym tę funkcję członkiem sądu ziemskiego. Głosił koncepcję społeczeństwa bezklasowego, w którym tylko brak władzy może zapobiec wyzyskowi jednego człowieka przez drugiego.
Zadenuncjowany przez sąsiada, Jana Kazimierza Brzoskę (ówczesnego stolnika bracławskiego), który nie chcąc zwrócić pożyczonej mu przez Łyszczyńskiego dużej sumy pieniędzy, wykradł i przekazał sądowi rękopis traktatu De non existentia Dei ("O nieistnieniu Boga" – był to pierwszy polski traktat filozoficzny prezentujący rzeczywistość z perspektywy dialogu wierzącego z ateistą, nad którym Łyszczyński rozpoczął pracę w roku 1674). Koronnym argumentem na rzecz ludzkiego pochodzenia religii była obecność wielu sekt i grup religijnych. Na tej podstawie z oskarżenia publicznego odbył się proces przed Komisją Sejmową (na Sejmie Nadzwyczajnym odbywającym się w Warszawie w dniach 17.11.1688–01.04.1689, pod laską Stanisława Szczuki). Oskarżyciel Szymon Kurowicz Zabistowski (wg A. Krznowskiego) zarzucał Łyszczyńskiemu ponadto uznawanie małżeństwa za czysto cywilne (niesakramentalne) oraz nieprzestrzeganie zakazu małżeństw między krewnymi (wydał swoją córkę za bliskiego krewnego). W trakcie procesu zaprzeczał swojemu ateizmowi i twierdził, że w następnej części traktatu miał obalić argumenty na rzecz nieistnienia Boga. Nie dano wiary jego wyjaśnieniom.
Został skazany na karę śmierci i konfiskatę dóbr za ateizm. Wyrok wykonano przed południem na Rynku Starego Miasta w Warszawie 30 marca 1689, gdzie kat ściął Łyszczyńskiemu głowę. Po egzekucji wywieziono jego zwłoki poza miasto i spalono. Inaczej przedstawia egzekucję relacja biskupa Załuskiego: „Wyprowadzono go na miejsce stracenia i okrutnie znęcano się najpierw nad jego językiem i ustami, którymi on okrutnie występował przeciw Bogu. Potem spalono jego rękę, która była narzędziem najpotworniejszego płodu, spalono także jego papiery pełne bluźnierstw i na koniec on sam, potwór, został pochłonięty przez płomienie, które miały przebłagać Boga, jeżeli w ogóle za takie bezeceństwa można Boga przebłagać".
W bibliotece kórnickiej zachowała się mowa instygatora Wielkiego Księstwa Litewskiego, Szymona Kurowicza Zabistowskiego, w której cytował on fragmenty potępionej pracy:

I – zaklinamy was , o teologowie, na waszego Boga, czy w ten sposób nie gasicie światła Rozumu, czy nie usuwacie słońca ze świata, czy nie ściągacie z nieba Boga waszego, gdy przypisujecie Bogu rzeczy niemożliwych, atrybuty i określenia przeczące sobie.

II – Człowiek jest twórcą Boga, a Bóg jest tworem i dziełem człowieka. Tak więc to ludzie są twórcami i stwórcami Boga, a Bóg nie jest bytem rzeczywistym, lecz bytem istniejącym tylko w umyśle, a przy tym bytem chimerycznym, bo Bóg i chimera są tym samym.

III – Religia została ustanowiona przez ludzi bez religii, aby ich czczono, chociaż Boga nie ma. Pobożność została wprowadzona przez bezbożnych. Lęk przed Bogiem jest rozpowszechniany przez nie lękających się, w tym celu, żeby się ich lękano. Wiara zwana boską jest wymysłem ludzkim. Doktryna, bądź to logiczna bądź filozoficzna, która się pyszni tym, że uczy prawdy o Bogu, jest fałszywa, a przeciwnie, ta, którą potępiono jako fałszywą, jest najprawdziwsza.

IV – Prosty lud oszukiwany jest przez mądrzejszych wymysłem wiary w Boga na swoje uciemiężenie; tego samego uciemiężenia broni jednak lud, w taki sposób, że gdyby mędrcy chcieli prawdą wyzwolić lud z tego uciemiężenia, zostaliby zdławieni przez sam lud.

V – Jednakże nie doświadczamy ani w nas, ani w nikim innym takiego nakazu rozumu, który by nas upewniał o prawdzie objawienia bożego. Jeżeli bowiem znajdowałby się w nas, to wszyscy musieliby je uznać i nie mieliby wątpliwości i nie sprzeciwialiby się Pismu Mojżesza ani Ewangelii - co jest fałszem - i nie byłoby różnych sekt, ani ich zwolenników w rodzaju Mahometa itd. Lecz / nakaz taki/ nie jest znany i nie pojawiają się wątpliwości, ale nawet są tacy, co zaprzeczają objawieniu, i to nie głupcy, ale ludzie mądrzy, którzy prawidłowym rozumowaniem dowodzą czegoś wręcz przeciwnego, tego właśnie, czego i ja dowodzę. A więc Bóg nie istnieje.

Wyrok był uznawany przez ówczesną szlachtę za drakoński, a jak pisze Uruski nawet u ówczesnego papieża Innocentego XI, nie spotkał się z uznaniem.


źródło

http://pl.wikipedia.org/wiki/Wikipedia:Strona_główna

pozwólmy sobie na jutro


podarujmy je na szczęście
zaklęte w opadające igliwia
na głowy czesane

za kręgosłupy

więdnących do stóp wierzchołków
mętnych spojrzeń wschodu
gdzie wszystkie już w pień

legło nadpaloną zapałką



02.05.2014

dobro zło – skup sprzedaż wymiana


całuje ziemię po niedomytych
dwunastu dwustu – kto by ich liczył

łamanych chlebem
topionych winem

tych zmartwychwstałych i nieśmiertelnych
hodowców handlarzy złodziei

przebranych wron kruków gołębi
trąconych na poziom - człowiek

niech tam pozostanie nie święty


30.04.2014

Kill The Gringo (myśli kradzione)


 „O, idzie. Nie, to lezie, ono lezie. Niech będzie on, bezosobowo, co prawda, ale niech będzie – on lezie. Tłucze o bruk jakby od kowala wracał, świeżo podkuty. Cała okolica słyszy, tym walaniem kowbojkami nabitymi rdzawymi ćwiekami zagłusza gwar miasta - kałboj ze wschodu. Zamek wszyty na każdym pęknięciu tej szmaty, przypominającej spodnie. Skóra po ojcu, a może nawet po dziadku. Zarośnięty. Albo fan ZZTOP albo, co gorsza, poczatkujący literat - niemożliwe. Podejdzie, fajki nie będzie chciał, bo jedną ćmi. Pewnie zbiera na wino, a powie, że na obóz sportowy. Tania podróbka diabła, otulona prywatnym smogiem. Czarne chmury nie nadciągną, nie dzisiaj, no chyba, że jednak będzie koniec świata. Nieważne.” – Przemknęło przez głowę Czarodzieja z Ozz.

„A ten gdzie? To nie kibel miejski. Fakt faktem, większą część powierzchni drzwi wejściowych tego ustronnego przybytku nie wiedzieć czemu zajmuje wymowne WC, ale to chyba nie powód, żeby menele z pobliskich rynsztoków zakłócali nam spokój.” – Lolita.

„Zaraz, ja tego typa znam… Gdzie ja go spotkałem?” – Docieka Wódz Pędząca Chmura ćmiąc elektryczną fajkę pokoju.

„Nowy, wygląda na strasznie pewnego…” – DJ Baba.

„Wyjdzie na środek i będzie coś dukał, jak znam życie, to z pewnością z kartki. Przecież ciężko zapamiętać te kilka słów, nieskładnych zdań, których i tak nie dość, że nie chcę słuchać, to ze stu procentową pewnością nie zrozumiem. Będzie dukał, jąkał się, krztusił się, charczał i tym podobne. Kurwa, co ja tu znowu robię? A mogłem obejrzeć mecz, napić się, a może nawet bym dzisiaj zasnął…” - myślał Wiecznie Zdegustowany Roman.

„Jak zwykle wszystkich nie będzie, ale widzę, że mamy nowego uczestnika.” – Pani Jola prowadząca cotygodniowe spotkania.

„Gdybym nie był co chwilę trącany, przepychany, przydeptywany, werbalnie znieważany świadomie czy nie, celowo czy przypadkiem, jak i moja przestrzeń osobista teoretycznie nienaruszalna nie miałbym pewności autentyczności miejsca i ludzi. Normalność jaką znam, o ile znam jakąkolwiek, o ile takowa istnieje, o ile istnieje jakakolwiek właściwie, co to jest normalność? Otoczenie jest mi na tyle obce, dziwne i niezrozumiałe, a jak wiadomo, co niezrozumiałe ogółowi to głupie, bo przecież ogół nie może być głupi, osobiście nie zaliczam się do ogółu na szczęście, tylko czyje, moje, jego, wszechświata? Jeśli wszechświata to w wymiarze mikro, zaraz eksploduje… a przepraszam… muszę się przesiąść…” – Kudżikukan Niszczyciel Światów.

„Jakiś złachany kowbojski kapelusz mógł jeszcze włożyć. Na koniu nie przyjechał, bo gdzie by go biedaka zaparkował. Pewnie się przywlókł na Ukrainie. Chociaż jakby takową posiadał, to pewnie by ją przepił.” – Młody Wiecznie Wygrany Tadeusz.

Trochę przypomina tego furiata, który dwa tygodnie temu doszczętnie zdemolował moją ulubioną knajpę. Chociaż tamten był chyba większy. Miotał ławami, kruszył witryny i kładł na łopatki każdego nieszczęśnika, który się zbliżył. To niemożliwe, żeby to był on, niemożliwe… - Wódz Pędząca Chmura nie dawał sobie spokoju.

"Po jaką cholerę mu ta aktówka?" – Prawie Europoseł Wiktor.

Mimo że towarzystwo jeszcze nie w komplecie, Pani Jola postanowiła rozpocząć. - Widzę, że jest wśród nas nowa twarz. Może się przedstawisz.

- Nazywam się Gringo. Morduję…

. .Poranne gazety krzyczały nagłówkami
– SZALENIEC ZASTRZELIŁ 26 OSÓB KOLEJNEJ GRUPY WSPARCIA!!!

05/06.04.2014

rzeźnia II




http://www.mok.olsztyn.pl/public_html/czytaj/9035





nadinterpretacja załamań światła
 


pozostają tylko stosy
niechcianych mebli, szmat i grzechów,
w milczeniu ostatni raz przetarte z kurzu,
podobno święconą wodą.

czasem  jakaś plama na ścianie,
mechaniczna pamiątka jednego z powrotów
lewitującym transportem zwłok,
skłóconym z kolejnym wschodem słońca.

zakrzepły myśli niedarowane 
w przeciągu wietrzonych domów
z zimowych zachowań.

nielicznym spoglądają w oczy,
więzione gdzieś pod sufitem,
lekko niebieskie, szare i czarne
nie motyle – duchy.

brak duszy w przed dzień


nie nastraja
chociaż
każdy ma takie niebo na jakie go stać

albo piekło
zwolennikom siarki – wyklętym z wyboru

czyli biało – czarne
w sumie szare
a ja daltonista nie zarażam


20.03.2014

sens symetria poczytalność


w każdym kroku jak i w każdym życiu
za szybkim za wolnym i tym wstrzymanym

nieidealny w swej formie i kopii

pierwotny chaos palący wszechświat
mikro makro i nieistotne czy pojęty

wam jak my i wzajemnie

 

17.03.2014

gęby pyski ryje


odrętwiałe bezustannym młóceniem
toczeniem słowo-podobnych bełkotów
przed przedwczorajsze – przed kilku letnie

skrzą chropowatą skórą kalecząc powietrze

przeciągiem wyjącym wśród rzadko rosłymi zębami
a mdławym spojrzeniem wietrzonym
z samych tytułów dzieł wyklętych i nienapisanych

bo po co więcej gdy tylko żrą reklamy


16.03.2014

o sobie


o rozdwojeniu roztrojeniu
o rozczłonkowaniu i rozpotworzeniu
osobowości bezosobowych

w gabinetach luster

zawsze ale to zawsze
w pierwszej osobie
nie dobrej a najlepszej

i jedynej możliwie kochanej
i każdej i zawsze i wszędzie
sobie bratem i siostrą

amen


10.03.2014

szczur (fr.)


            Chaos wstępny.
 

            O tej porze roku, życie powinno być całkiem znośnie. Tymczasem, natura jakby na złość robi wszystko, żeby nie było łatwo. W ciągu kilku godzin mróz zajął tak obszerny teren, że jedynie nieliczni zostaną obdarzeni kolejnym wschodem słońca. Gdzie nie zajrzysz, trupy, świeże, ale to już padlina, którą jeszcze nie zdążyły zająć się robaki. Tak, gady opuszczone przez iskrę szczęścia zdychają, mimo tak niezawodnemu dostosowania się do panujących warunków. Natura stawia ostre warunki, przetrwają najsilniejsi, najtrwalsi i najszybsi. Mutualizm stał się nie tyle niemodny, co delikatnie nazywając niechciany i niebezpieczny. Zwierzęcy egoizm całkowicie pozbawiony skrupułów, żąda krwi z każdej możliwej istoty, chcącej jeść. Bo przecież nie mówimy o życiu dla jedzenia, mówimy o jedzeniu nawet nie dla życia, a dla wegetacji. Wędrowne wampiry przenoszą wszelkie możliwe choroby, rozlewają się plagą do setek lat po całej planecie. Na skutek masowych pomorów, rozpoczęto świętą wojnę gatunków detronizując się wzajemnie w niewielkich odstępach czasu. Podobno są jeszcze miejsca wolne od wojen, ale i podobno widziano człowieka śniegu, całe zastępy bogów i UFO. A mnie, prowadzi Karni Mata, na zachód, do krain mlekiem i miodem płynących, gdzie igrzyska trwają w nieskończoność. Trwam w swej wędrówce od kilkunastu już godzin, dla choćby dziesięciu gram suchego chleba. Po lewicy ciągnę z sobą ogień, skradziony bogom, a diabłom nieoddany. Po prawicy kieł, zraszany świeżą krwią, obumierającą w pierwszych promieniach słońca. Łaskawa Karni Mata spełniła prośby, obsypując swego sługę ziarnem tuż przed brama areny. Wrzawa dochodząca zza bramy podnosiła ciśnienie, ekscytacja i żądza krwi wzrastała z sekundy na sekundę. Po zejściu z zielonej strefy czas przyspieszył, a ja stałem już w blokach startowych. Odliczanie do pierwszego biegu rozpoczęte. Za plecami zbierano zwłoki przegranych, układając je na stosach przygotowanych do mielenia. Dosłownie na sekundę przed oczami błysnęła mi mapa mojej trasy. Nie dość, że tak krótko, to w dodatku mapa była na tyle nieczytelna i niezrozumiała, że stres stal się nie do zniesienia. Trzy! Cały zadrżałem, nie spoglądając już za siebie. Deratyzacja trwa nieustannie. Dwa! Mięśnie się spięły. Ciśnienie skakało.  Najgorsze, co mogłoby się teraz roznieść w powietrzu, to dźwięk fleta z Hameln. Gotów do wyścigu przez wegetacje, może nawet życie, złoto i niekończący się maraton do zaprzęgu najbardziej oddanych i sumiennych wyznawców. Meta nie ma teraz znaczenia. Setne sekundy trwają wieczność, a złote cielce czekają. Przelatujące muchy trzęsą ziemią niczym bombowce nad Berlinem pięćdziesiąt parę lat temu. Jeden! Rattus, Rattus norvegicus, Muridae, taksony, bandikot indyjski i setki innych, wszystkie ich uszy nastawione na odbiór tylko jednego sygnału i na pewno nie na wolna Europę. Mięśnie napięte do granic wytrzymałości drżą trzymając wszystkich w ryzach. Start! Zatrzasnęły się zębiska pułapek, nastawianych zazwyczaj na grubszą zwierzynę, a kto nie zdążył wystartować – nie wiem – ja zdążyłem.
 
 
C.D.N.

usta pełne władzy


nadęte polityczną poprawnością
wdzięczą się w nicość
bezosobowe nijakie i wąskie

kurwy

bezustannie ćwiczą nieważkość
swych aureoli wszędzie klejonych
resztkami taśm bezbarwnych

z zapisem wycen jakości i mocy

donosów każdego kalibru

tonących



20.02.2014

gdy czarny kot przebiegnie drogę


książka antymagiczna ujrzała światło...

 
czarny kot na wolności...


a w min dwa teksty mojego autorstwa
"objawy" i "bobonienie - słowa niechciane"

zapraszam...

„Południe”


Wiatr stawiał tak ogromny opór, że z ledwością dawałem radę się poruszać. Każdy krok to nie lada wyzwaniem, a utrzymanie jednego kierunku nie było możliwe. Całe ciało drętwiało od przerażającego chłodu. Nie jestem nawet wstanie określić, czy to był mróz, bo to, co ograniczało widoczność niemalże do zera, to nie był śnieg, a piasek. Nie wiedząc, gdzie jestem i dlaczego, nie mając pojęcia jak się tu znalazłem przecinek walczyłem z naturą i sam ze sobą przecinek nie chcąc się poddać, mimo że sytuacja wydawała się beznadziejna. Ciało, nacinane co kilka sekund przelatującymi żyletkami, piekło, potęgując zmęczenie. Nie wiedzieć czemu, brnąłem wciąż pod wiatr. Wiatr tracił na sile, otoczenie stawało się jaśniejsze, ale odczuwalna temperatura nie ulegała zmianie. Dojrzałem przed sobą wędrującą postać, której zarys stawał się coraz to wyraźniejszy. „Jestem ocalony”. Zakapturzony, z niesamowitym spokojem i pewnością zbliżał się do mnie. Mimo przerażenia czekałem aż podejdzie. Trwało to chyba całą wieczność. Będąc tuż obok, wysunął dłoń przed siebie, a ja w tym momencie wniknąłem w jego kaptur, starając się dojrzeć twarz przybysza.
- Południe jest w tamtą stronę – powiedział, wskazując kierunek, w którym się oddalał.
Spoglądając w kaptur i słysząc ten glos wylądowałem na plecach odepchnięty tym, co ujrzałem i usłyszałem. Leżąc na plecach, coraz słabiej przysypywany piaskiem, obserwowałem jak odchodzę. Po kilku sekundach zakapturzona postać zniknęła pośród wirującego wszędzie piasku. Po kilku minutach nastała cisza i spokój, a moim oczom ukazała się bezkresna pustynia.

Panika. Z przerażeniem próbowałem łapać powietrze, od którego zostałem odcięty falą zimnej wody. Po chwili udało się. Zdezorientowany z trudem otworzyłem oczy. Cały się trząsłem. Nie wiem czy z zimna, czy ze zmęczenia. Szum ludzi, krzątających się wszędzie, wypełnił otoczenie, wypierając odgłosy kapiącej ze mnie wody. Nie mogłem się poruszać. Przede mną stała kobieta, trzymająca w ręku duże blaszane wiadro, głośno się śmiejąc. „Co się przecinek kurwa dzieje” – pomyślałem. Studnia, wybrukowany dziedziniec jakiegoś pieprzonego miasta, pełno ludzi, łażących wszędzie i gapiących się na mnie. Mówili coś między sobą, ale nie byłem wstanie nic niczego zrozumieć – to nie był mój świat. Nogi, rozstawione w rozkroku i przykute stalowymi kajdanami do jakiegoś podestu. Ręce, skute w kolejne kajdany, rozciągnięte na łańcuchach. Wszystko przymocowane do stalowego okręgu, od którego pięła się w górę jakby antena. „Nie to nie piorunochron… oby nie było burzy…” Chłodny wiatr nie dawał zapomnieć, że jestem kompletnie nagi. Kobieta spoglądając w moją stronę złowieszczo wrzuciła wiadro do studni i odeszła, nadal się śmiejąc. Ludzie wciąż przechodzili wieszając na mnie szydercze spojrzenia. „ Czego oni chcą… To jakaś kara?... Co się dzieje?.. Co się dzieje… Co dalej? Kurwa jak zimno…”  Przez głowę przepływały setki myśli, a strach nie dawał o sobie zapomnieć. Patrzyłem z niedowierzaniem. „Nie… Nie… Ona wraca…” Nawet nie mogłem krzyczeć przez ten pieprzony knebel. Ten kawał baby wyciągnął ze studni pełne wiadro wody - rechocząc. Zamknąłem oczy, oczekując na nadciągającą kolejną falę. Usłyszałem tylko brzdęk wiadra. Napięte mięśnie potęgowały chłód i ból. Po raz kolejny wrzuciła wiadro do studni i odeszła wciąż się śmiejąc. Sytuacja powtarzała się w nieskończoność. Zaczął zapadać zmrok. Dziedziniec powoli pustoszał. Temperatura wciąż spadała i co gorsza, zaczynał padać deszcz. Niebo kłębiło się czernią. Spostrzegłem tylko jedno błyśnięcie. Poczułem dość mocne klepanie po policzku.
- Południe. Miałeś iść na południe.
 Z ledwością otwierając oczy, starałem się dojrzeć w strugach szalejącej burzy cokolwiek. Mignęła mi tylko dłoń wskazująca kierunek. Podnosząc po raz drugi głowę poczułem na ustach piasek. Zakapturzona postać oddalała się w kierunku, który mi wskazała. Za plecami znowu usłyszałem ten przeklęty rechot.

Pohukiwanie sowy, świerszcze trzeszczące gdzieś obok i ten zapach świeżego powietrza, a przede wszystkim brak kurzu. Po za tym martwa cisza. Z dużą dozą niepewności otworzyłem oczy. Kompletna ciemność. Po dłuższej chwili poczułem okrutny ból ramion, nadgarstków i drżenie nóg. Nie wiedzieć czemu spadłem jakby z tamtego pieprzonego podestu. Wpadając w krzaki, odświeżyłem większość ran. Krew sączyła się powoli, a większość ciała piekła od oparzeń pokrzywy. Wstałem, na szczęście tym razem miałem jakieś ubranie na sobie. „Gdzie ja znów kurwa mać jestem...” – Jedyna myśl, jaka przychodziła mi do głowy. Starając się uspokoić, zwalniałem oddech, a każdy szelest czy trzaśnięcie pod butem utrudniały sprawę. „Mam tylko nadzieje, że nic mnie w tym lesie nie pożre...” Usiłując dojrzeć choć skrawek nieba przez zasłaniające wszystko korony drzew przecinek ruszyłem z miejsca. Po przejściu kilku dobrych metrów wzrok przyzwyczaił się do panujących warunków. Przestałem wpadać na drzewa i krzewy. Najrozsądniej byłoby poczekać na świt i dopiero obrać jakikolwiek kierunek. „Na południe... Na południe... Miałeś iść na południe...” – Huczało mi bez przerwy. W końcu usiadłem pod jednym z drzew, starając się odpocząć i pozbierać myśli. W kieszeni miałem fajki, przemoknięte zapałki i nóż. Odpaliłem papierosa, przy czym zużyłem większość zapałek nie zwracając uwagi na głód. „Może jeszcze ognisko sobie rozpal...” Czułem, że marnuję czas, że to będzie mnie dużo kosztowało. „Cisza przed burzą...” - Nie dawało mi to spokoju. Wstałem, sam nie wiem po co wsłuchując się w odgłosy lasu. Gdy już udało mi się opanować emocje i zacząłem zastanawiać się gdzie by się zdrzemnąć, z oddali błysnęło światło. Otrzeźwiałem. Wstałem na proste nogi i ruszyłem w jego kierunku. Światła wynurzały i znikały pośród pni. Odgłos ujadających psów kazał mi się zatrzymać. Wpadając w popłoch, ruszyłem w przeciwnym kierunku. Biegłem na oślep przed siebie, co chwilę się przewracając. Wstając, oglądałem się za siebie sprawdzając, co mam za plecami. Po kolejnej wywrotce i obowiązkowym sprawdzeniu odległości od właśnie, od kogo nie wiem, ale czułem, że nie ma na co czekać. Do spotkania nie może dojść, bo to nie przyniesie nic dobrego. Kolejny raz ruszyłem i przeszyło mnie przerażające zimno. Przeniknąłem przez coś, czego nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Zatrzymałem się, czując na sobie czyjś wzrok. Odwróciłem się niepewnie, przerażenie sięgnęło zenitu. Postać w płaszczu z kapturem wskazywała kierunek zupełnie odwrotny niż ten, w który miałem ochotę się udać.
- Południe jest w tę stronę. – wymamrotał, po czym zniknął.
Po kilku sekundach ruszyłem dalej. „Kurwa, kurwa, kurwa...” – kląłem w myślach. „Kim jesteś i czego chcesz?” Biegłem, dysząc, wpadając co chwilę na jakieś krzaki. Strach nie pozwalał wydusić nawet jednego słowa. „Biegnij, szybciej biegnij...” Nawet nie zauważyłem, że biegnę wciąż w dół, a zbocze staję się coraz bardziej pochyłe. W dole było słychać płynącą wodę. Znów się potknąłem, ale tym razem nie było szans na to, żeby się podnieść. Leciałem jak worek mięcha, z trudem łapiąc oddech po każdym uderzeniu. Kompletnie zdezorientowany, próbowałem łapać się czegokolwiek, co nie przynosiło żadnego skutku, a jedynie kolejne rany. W końcu przestałem się bezwładnie toczyć, obijając się o wszystko, a co gorsza spadałem, nie wiedząc, co mnie czeka na dole. Szum wody ustał, słyszałem jedynie uciekające pęcherze powietrza. Przerażony usiłowałem się wynurzyć.

Wydostając się na powierzchnię, przecierając twarz, starałem się oddychać. Siedziałem w wannie, w mojej własnej wannie, w mojej łazience. Byłem ubrany, wszędzie było pełno błota i krwi. Z trudem mogłem oddychać. Nadal przerażony, nie mogłem uwierzyć w to, gdzie jestem. Wychodząc z wanny nóż wypał mi z kieszeni. Wyjąłem przemoczone papierosy i wrzuciłem je do muszli. Zdjąłem z siebie mokre łachy, ogarnąłem siebie, łazienkę i poszedłem sprawdzić, co z resztą mieszkania. Drzwi na klatkę były otwarte, a reszta mieszkania wydawała się być ok. Trzy razy sprawdzałem, czy mieszkanie jest dobrze zamknięte i czy tu na pewno jestem sam. Wróciłem do łazienki, zużyłem wszystkie opatrunki i bandaże jakie tylko miałem, a miałem tego niewiele. Żebra wydawały się być połamane. Własne cztery ściany przywróciły spokój, na chwilę. Idąc do pokoju, domknąłem drzwi szafy, po kilku sekundach ponownie je otwierając. Szafa była pusta, pozostał tylko „jej” zapach. Otworzyłem drugie drzwi, za którymi były moje rzeczy. Wróciłem do pustej części, spoglądając na kurz, który zbierał się tam już ładnych parę lat. Sięgnąłem po kopertę, leżącą na jednej z półek, była ona już kilkakrotnie gnieciona i prostowana. Trzymając ją w zaciśniętej pięści, powlokłem się do salonu. Garść leków przeciwbólowych, i nie tylko, było wstępem przed rytualnym użalaniem się nad sobą. Treść listu znalem już na pamięć, mógłbym go recytować na wyrywki. Zmęczenie, leki i alkohol szybko zakończyły wieczór.

„… co mam napisać… zostawiłeś mnie… pojechałeś… a ja walczyłam o twój spokój… teraz się żegnam z tobą… trzymaj się i spróbuj żyć… nie bolało to, co miało nastąpić… tylko że pojechałeś ratować tamten świat… nie zakłócę spokoju na kanapie… tyle mnie to kosztowało… twój spokój… teraz się z tobą żegnam… żegnam… nie mogę być dłużej częścią twojego prywatnego piekła… miałam cię z niego wyciągnąć… piekło… ty… i dopiero ja… jak było na początku… na końcu…  trzymaj się i spróbuj żyć… irracjonalne skoki ciśnienia… spróbuj żyć…”

- Nie, nie i jeszcze raz nie! – wrzeszczałem przez sen.

„ Lepiej byłoby żebyś powiedziała mi żebym spierdalał, zamiast…”

„Nie ma takiego numeru…”

„Chciałbym wierzyć, że właśnie tego chcesz. Ja, Gniewo wspaniały pozwolę ci teraz na nienawiść. Pomogę sobie sam.”

Już sam nie wiem, który to raz budzę się w łazience słysząc jej trzaśnięcie drzwiami. Kolejny telefon rozsypał się po zderzeniu ze ścianą, pozostawiając na niej chyba setny ślad. Lustro pokryło swoimi drobinami całą podłogę, skrapianą krwią cieknącą z pokaleczonego czoła. Usiadłem na podłodze. Łzy mieszały się z krwią. Jedynie, na co miałem ochotę, to oddanie bez honorów czci dnom butelek, które zalegały w barku. Nieistotne co, ale na tyle dużo, by się zresetować, bez względu na koszty. Niechętnie się podnosząc, pokaleczyłem dłonie i stopy. Spoglądając na swoje świeże stygmaty, poszedłem do salonu, znacząc krwią podłogę.
- „Mam swoje piękne blizny i płonące ostatnie mosty.”
Trenowałem tłuczenie o ścianę kolejnych kieliszków, szklanek i pustych butelek. Nawet, jeśli któryś z sąsiadów miałby ochotę wyrazić swoje niezadowolenie z powodu nadmiernego hałasu i tak bym tego nie zauważył, dudniące z głośników dźwięki kolejnych symfonii zabijały odgłosy świata zewnętrznego. Butelka wysunęła się z dłoni, bezszelestnie opadając na puszysty dywan, który pochłonął jej zawartość i niemalże w tej samej chwili został przygnieciony bezwładnie opadającym, nieprzytomnym cielskiem.

Samochody nie miały litości przejeżdżając z ogromną prędkością, chlapały, jakby mało było tego, że padał deszcz. Fakt, pełzłem środkiem jezdni w samych spodniach i kompletnie zalany i nie bardzo przeszkadzało mi cokolwiek się działo wokoło. Trąbienie, krzyki i wyzwiska lecące w moja stronę, spływały po mnie jak ten deszcz.
- Na południe…- bełkotałem.
 Niebieskie migające światła były oznaką nadchodzących kłopotów. Próba ucieczki się nie powiodła. Jak worek zostałem wrzucony do zakratowanego przedziału.
- Do domku czy do hotelu? – zapytał ironicznie policjant
- Doktorek na pewno ucieszy się na twój widok. – dodał drugi – Że oni cię wypuszczają…

Obraz tracił ostrość ścian, do której się kleiłem, usiłując wrócić do swojego pokoju. Ściana była coraz dłuższa i wyższa. Korytarz zdawał się rozciągać na wszystkie strony. Podłoga falowała, co chwilę zderzając się z sufitem. Światła mrugały, sypiąc się iskrami. Pochłaniał mnie mrok, a ja usiłowałem sięgać gwiazd. Stałem w miejscu, patrząc na rozpad rzeczywistości. W końcu zacząłem bezwładnie spadać, coraz szybciej i szybciej. Ciśnienie niemal nie rozwaliło mi głowy. Straciłem przytomność, gdy się ocknąłem leżałem na piasku. Przewracając się kilkakrotnie, usiłując wstać, poczułem krew w ustach, nie licząc strasznej suchości. Wstałem. Wiatr stawiał tak ogromny opór, że z ledwością dawałem radę się poruszać. Każdy krok był nie lada wyzwaniem, a utrzymanie jednego kierunku nie było możliwe. Całe ciało drętwiało od przerażającego chłodu. Nie jestem nawet wstanie określić...

- Południe jest w tamtą stronę – powiedział, wskazując kierunek, w którym się oddalał...

 
12.11.2013 – 09.02.2014